wtorek, 25 lutego 2014

Przedwiośnie

Śnieg zniknął już prawie całkowicie. Mogłoby tak pozostać do samej wiosny. Jakoś nie pałam wielką tęsknotą za wszechobecną bielą.
Przedwiośnie wychyla się nieśmiało. Mikroklimat w naszym otoczeniu jest bardzo stabilny i wszelkie zmiany następują bardzo wolno. Ptaki zrobiły się bardziej nakręcone i widać, że coś jest na rzeczy. Jednak rośliny preferują stoicyzm i wolą nie ryzykować mimo dodatnich temperatur. Najlepiej przedwiośnie zwiastują rolnicy. Coraz częściej słychać warkot ciągników, zaczyna się zwożenie nawozów i ogólna krzątanina. Mimo wszystko i tutaj dzieje się, ale spokojnie. Rok temu po całych dniach toczyły się po polach rozsiewacze, nawóz jednak spłynął razem z niespodziewanym, marcowym atakiem zimy. Teraz widać, że wszyscy czekają, bo nie trudno popłynąć...

Nowa praca wypełnia każdą chwilę wolnego czasu. Ostatnio pracuję nad scenografią do dosyć ważnej imprezy organizowanej przez pewną lokalną gazetę. Kilkumetrowe napisy, jakieś graficzne obrysy na scenie. Wszystko fajne, tylko nagle musiałem zacząć pracować na formatach kilkunastokrotnie przewyższających wszystko, co robiłem do tej pory... Nie darmo mówią, że nauka trwa całe życie. Uczę się cały czas. Przede wszystkim pokory. Bo to, że coś się komuś podoba i robi na mnie samym nie małe wrażenie, nie oznacza, że nie da się lepiej, precyzyjniej, bardziej widowiskowo...
Kiedyś wymyśliłem sobie takie przysłowie: Żeby ci sukces nie odbił do głowy, bierz go poważnie tylko do połowy.

Wszystkich czytelników bardzo przepraszam za nikłą częstotliwość wpisów, ale naprawdę ogrom pracy przede mną. Trzymajcie kciuki, już niebawem fotorelacje ze wszelkich przedsięwzięć...


niedziela, 16 lutego 2014

Takie sobie opowiadanie...



Cichy spojrzał na zegarek. Do 2:30 została już tylko godzina.
– Nie zdążymy…
Ketchup z coraz większym roztargnieniem obracał mapą, nie mogąc jej zorientować, mimo trzymanej w ręce busoli. Od godziny błądzili po ciemnym lesie myląc kolejne drożynki i ścieżki.
-Kiepsko- szepnął Cichy. Jak nie dotrzemy na miejsce do 2:30, to nie dość, że nie będziemy mieli nic do jedzenia, to jeszcze do końca kursu będziemy pośmiewiskiem całej szkoły.
-Ja tego urządzenia nie ogarniam- syknął Ketchup zamykając z trzaskiem pokrywę busoli.
–Dawaj, ja spróbuję. Cichy rozłożył na piasku wojskową sztabówkę. Na mapie, równolegle do prawej ramki ułożył busolę. Obrotowy limbus z jarzącymi się w ciemności fosforyzującymi znakami podziałki ustawił literą „N” u góry. Igła magnetyczna przez chwilę kołysała się zawieszona w gęstym płynie. Cichy powoli obracał mapą, uważając by obudowa busoli się nie poruszyła. Igła powoli obracała się w kierunku litery „N”. Mapa była zorientowana.
-Tu byliśmy, w tym ośrodku. Gdzieś tutaj przeskoczyliśmy przez płot i tą drogą poszliśmy aż do tego skrzyżowania. Tutaj skręciliśmy w lewo. Powoli przesuwał palcem po mapie.
- Minęliśmy do tej pory trzy drogi po prawej, teraz stoimy przy czwartej. Więc jesteśmy tutaj. Cichy wskazał punkt na mapie gdzie krzyżowały się leśne drogi.
-Dla pewności zrobimy eksperyment. Masz busolę i patrz.
Ketchup chwycił busolę. Igła magnetyczna obróciła się powoli w kierunku litery „W”. Mimo, że nie poruszył busolą.
-Co jest? Tobie działa, a u mnie się obraca… mruknął zdziwiony.
-Czary… przypomnij sobie, co zapakowałeś do plecaka.
-Niezbędnik, menażkę, butelkę z wodą, ubrania i buty, toporek…
-No właśnie toporek, a czy przypadkiem ten toporek nie jest stalowy?
-No jest, a jaki ma być… Ketchup dalej nie kojarzył faktów.
-Latałbyś w kółko, a ja za tobą, jak pies za swoim ogonem. Siekierka powoduje odchylenie namagnesowanej igły busoli. Że też od razu na to nie wpadłem… Tyle czasu stracone.
Ketchup plasnął się otwartą dłonią w czoło.
-Jaki ze mnie dureń!
-Dobra, nie czas teraz na rozpamiętywanie. Patrz na mapę. Wskazując palcem pokazywał dalszą drogę do punktu zaznaczonego czerwonym krzyżykiem.
Ruszyli w dalszą drogę podbiegając co chwilę, żeby nadrobić stracony czas. Na wszelki wypadek busoli używając już z dala od plecaka.

Po kilku kilometrach, w oddali, na łączce spowitej lekką mgiełką zobaczyli zielone światełko. Ruszyli jeszcze szybciej, wiedząc, że już się nie zgubią. Po chwili dobiegli do krzaka, na którego gałęzi przywiązane nitką świeciło światło chemiczne.
-Patrz- szepnął Ketchup- nie ma baterii, a świeci... Wpatrywał się w zieloną fiolkę wypełnioną świecącym jaskrawo płynem. -Czary mary...
Nagle jakby spod ich stóp dobiegł głos, któregoś z instruktorów -Cicho! Światła nie widzieliście? Na glebę i nie odzywać się.
Obaj posłusznie stoczyli się do wilgotnego rowu przy drodze i przylgnęli do murawy w milczeniu. Obok nich leżało już kilka osób z innych patroli. Ciemność nie pozwalała dostrzec, komu udało się dotrzeć do mety. Cichy zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. Właśnie minęła umówiona godzina spotkania wszystkich grup w punkcie kontaktowym. Brakowało jeszcze kilku osób.
Rozmyślanie nad losem kolegów przerwała krótka komenda- Wstawać!
Szybka zbiórka na skraju drogi. W oddali słychać głośne nawoływania spóźnionych patroli.
-Chyba mają lekką zadyszkę- szepnął cicho Ketchup, co mimo wszystko nie uszło uwagi instruktora.
-Nie gadać!
Jeden z prowadzących szybkim ruchem odciął przywiązane światełko i schował je do kieszeni. Mimo wszystko zdyszane ekipy dobiegły do celu. Nie mieli jednak możliwości odpocząć. Cała grupa uformowana w dwa rzędy już ruszała truchtem w dalszą drogę.
Wszyscy biegli nużącym tempem w kompletnych ciemnościach. Prowadzący instruktor odnajdywał drogę jakimś niesamowitym sposobem, nie używając latarki. Po kilkudziesięciu minutach na znak dany od czoła wszyscy zalegli na poboczach drogi, usiłując wyrównać oddech. Niebo zaczynało powoli blednąć na wschodzie. Zbliżał się świt.
Po kilku minutach znów cała grupa poderwana na nogi ruszyła już wolniej w bok od polnej drogi ku zabudowaniom. Pośród gospodarstw rozległo się ujadanie psa. Po chwili w całej wsi szczekały psy zaalarmowane sapaniem zmęczonych chłopców.
Nie spodobało się to prowadzącym, kilka cierpkich uwag popłynęło w noc nie robiąc na zziajanych większego wrażenia.
Po ominięciu wsi cała grupa doszła do jej skraju. Z krzaków wyszedł ubrany w amerykański mundur Radzio.
Jeszcze kilka godzin wcześniej wypuszczał w kilkuminutowych odstępach poszczególne dwójki na trasę biegu. On dowodził całym tym zamieszaniem. Małomówni instruktorzy wykonywali jego polecenia jakby rozumieli o czym w danej chwili myśli. Imponowało to wszystkim chłopcom. Nikt nie śmiał komentować żadnych decyzji.
-Jak tam kochane niuniolki? Słychać was z odległości kilometra... Dyszycie jak stare pompki rowerowe...- Używał sobie w najlepsze patrząc na umorusane twarze wyłaniające się coraz bardziej w jaśniejącym świetle nadchodzącego świtu.
-Widzę, że czas poćwiczyć pracę całą grupą. W tył zwrot! Wszyscy obrócili się do tyłu. Przed nimi pomiędzy krzakami leżał wielki nadmuchany ponton.
Cichy pomyślał, że nie wygląda to dobrze. Otarł pot z czoła wierzchem ręki. Poprawił plecak, który przez mokry ortalion przyklejał się do pleców. Nie było jednak czasu na dalszą analizę sytuacji. Poganiani przez instruktorów już chwytali, za linkowe uchwyty i unosili ponton ponad głowy. Na komendę ruszyli dalej biegiem niosąc niewygodny ładunek. Ciągle trzeba było równać krok. Kto biegł nie równo powodował szarpnięcia. Słabsi coraz częściej okazywali niezadowolenie. Każde szarpnięcie niewygodnym pontonem powodowało coraz mniej cenzuralną wiązankę przekleństw. Instruktorzy ciągle uciszali grupę.
W końcu po kilkudziesięciu minutach grupa dotarła do brzegu jeziora. Ponton powędrował na wodę. Do środka zapakowały się dwa patrole i dwóch instruktorów, razem sześciu ludzi. Pochwycili leżące na dnie wiosła, mimo wielkiego zmęczenia powoli oddalali się od brzegu niknąc za wychodzącym w jezioro cyplem...

Cichy leżał owinięty wojskowym kocem wprost na ziemi. Szczękał zębami z zimna. Od godziny czekali na kolejne kursy pontonu, którym cała grupa miała przepłynąć na wyspę położoną na środku jeziora. Zrobiło się już całkiem jasno, jednak majowe słońce wisząc nisko nad ziemią nie dawało jeszcze potrzebnego ciepła. Cichy marzł w mokrym od potu ubraniu. Nie było jednak możliwości wysuszyć się, lub choćby przebrać. Drugiego kompletu ubrań nie można było jeszcze używać. Do końca wymarszu pozostało jeszcze kilkanaście godzin, a nie wiadomo jakie atrakcje przyszykowali instruktorzy. Radzio miewał szatańskie pomysły i można było spodziewać się niemiłych niespodzianek. Ekipa instruktorów poza tymi, którzy akurat prowadzili grupę poruszała się szkolną Nyską. Na poszczególne punkty podjeżdżali sobie wożąc cały ekwipunek. Chłopcy wszystko musieli nieść na własnych plecach.
Cichy był głodny, ale dopóki nie wylądują na wyspie nie mogą ruszyć jedzenia. Pilnowani przez surowych instruktorów mogli tylko leżeć i czekać.
Wreszcie przyszła ich kolej na transport pontonem. Nie zdejmując plecaków siedli na obu pływakach i chwycili wiosła. Wiosłowanie było męczące, jednak pozwoliło się Cichemu rozgrzać. Tylko Ketchup, który nie umiał pływać z trwogą patrzył w głębię jeziora. Strach paraliżował jego ruchy. Wiosłował zbyt wolno, co powodowało, że ponton pchany z jednej strony silniejszymi pchnięciami wioseł ciągle skręcał. Instruktorzy widząc nietęgą minę przestraszonego Ketchupa, kazali mu wejść do środka pontonu i założyć kamizelkę ratunkową. Wreszcie ponton zaczął płynąć równomiernie. Po kilku minutach dopłynęli do błotnistego brzegu wyspy. Cała była porośnięta drzewami, na których pełno było gniazd kormoranów. Skrzeczące ptaki latały nad przerzedzonymi koronami. Całe poszycie rachitycznego lasu upaprane było ich odchodami i w większości pozbawione żywej roślinności.
Po przywiązaniu pontonu do drzewa cała grupka ruszyła ku dymiącemu ognisku, wokół którego rozłożyły się pozostałe patrole. Cichy zdjął mokre ubranie podsuwając je na rosochatym kiju bliżej ognia. Dalej nie można było rozmawiać, więc wszyscy pałaszowali wyjęte z plecaków konserwy we względnej ciszy. Cichy zawinął się w szorstki koc i wyciągnął na legowisku z drobnych gałęzi. Patrzył w migoczące płomienie ogniska. Jego oczy coraz częściej zamykały się. Ciepło bijące od ognia i zmęczenia zrobiły swoje. Cichy zasnął.

Dalszy ciąg tej opowieści pewnie nastąpi... :)

środa, 12 lutego 2014

Czasu mało...

Poczyniłem pewne zaniedbania w uprawie bloga i już zaczął zarastać zielskiem i krzaczkami. Niestety wszelkie inne dziedziny życia, poza pracą poszły także w odstawkę. Pracy jest za to co nie miara. Dwa różne zawody wykonywane równocześnie wymagają poświęcenia i przynajmniej jeszcze przez czas jakiś wszystko będzie wyglądało jak impresja nadpobudliwego artysty, który zamiast melisy wypił mocną kawę... A propos kawy, to się przydaje w sporych ilościach.

Po konkretnych mrozach i wysokim poziomie zaśnieżenia przyszła odwilż. Bez wątpienia skorzystały na tym nasze drzewa, które prawie po miesiącu pozbyły się lodowych kajdan. Na szczęście wytrzymały i tylko kilka gałęzi padło pod ciężarem lodu.
Teraz wszystko płynie. Śnieg z pól znika w tempie ekspresowym, tworząc okresowe strumienie. Nasza droga także płynie tworząc masę plastyczną, której opór trzeba pokonywać z napędem na cztery kopytka. Na szczęście poza zafajdaniem karoserii grubą warstwą błocka wszystko inne jest samą frajdą. Jazda bokiem, zarzucanie tyłem, to jest to, co osiołki lubią najbardziej. O powożącym nie wspominając ;)

Kilka wpisów czeka na dokończenie w wersji roboczej, ale na razie nie ma kiedy się nimi zająć. Świat realny nie daje szans wirtualnemu. Wreszcie jednak mogę połączyć coś, co uwielbiam robić dla czystej satysfakcji z pracą. Co prawda przydałoby się jeszcze dostawać za to godziwe wynagrodzenie, ale to byłby już nadmiar szczęścia. Przecież piniondze to nie fszystko...
Tylko tego czasu ciągle mało... Trzeba być cierpliwym, tego życzę wszystkim czytelnikom i sobie również :)

niedziela, 2 lutego 2014

Pochodnia


Można spytać- po co w świecie pełnym lamp ulicznych, latarek, szperaczy i diod LED zamontowanych w telefonie komórkowym może nam być przydatna pochodnia?
Czasem doda klimatu podczas kuligu, można nią w ciekawy sposób oświetlić ogród w letni wieczór. Czasem przydaje się też w sytuacji przetrwania, kiedy lamp ulicznych nie ma, a bateria komórki przyda się bardziej do wzywania pomocy, niż oświetlania terenu.
Dla mnie robienie pochodni przydaje się także do pracy z młodzieżą, która z czynnościami manualnymi radzi sobie raczej słabo, za to lepiej z obsługą wszelkiego technicznego śmiecia.
Własnoręcznie zrobione źródło światła, podczas biwaku na odludziu bardzo poprawia samoocenę, szczególnie u tych słabszych dzieciaków.
Najczęstsze patenty na wykonanie pochodni polegają na wykorzystaniu drewna o wysokiej zawartości żywicy lub na nasączaniu substancją łatwopalną materiału chłonnego i zamocowanie całości na drzewcu.
Mój pomysł jest może mało osadzony w naturze, ale wielokrotnie sprawdzony i gwarantuje bezpieczne użytkowanie.

Potrzebne materiały:
- świeca stołowa, najzwyczajniejsza i najtańsza, jaką można kupić,
- kilka papierowych ręczników jednorazowych, lub zwykły papier toaletowy,
- jeden arkusz papieru gazetowego (strona z gazety) lub dla estetów kawałek szarego papieru pakowego,
- klej biurowy, ewentualnie do drewna (wikol), może także być papierowa taśma malarska, nie polecam taśm biurowych i pakowych z tworzyw sztucznych, z uwagi na niebezpieczeństwo poparzenia kapiącym plastikiem,
- sznurek lub cienki drut miedziany bądź stalowy, jeśli mamy taśmę papierową - niekonieczny,
- minimum trzy cienkie patyki z surowego drewna (leszczyna, wierzba) średnicy nie większej niż 1cm i długości minimum pół metra każdy.

Wykonanie:
Świecę musimy dokładnie owinąć około dziesięcioma warstwami ręcznika papierowego, koniec dla pewności można przykleić, żeby ręcznik się nie rozwijał. Ewentualny nadmiar ręcznika z obu końców odcinamy, ale w taki sposób, by pozostało 2-3 cm.
Następnie całość owijamy około pięcioma warstwami gazety lub szarego papieru, koniec sklejamy na całej długości klejem, lub oklejamy w kilku miejscach dookoła taśmą papierową, w taki sposób, by gazeta się nie odwinęła. Od strony podstawy świecy ponownie docinamy nadmiar papieru i skręcamy go w sposób przypominający cygaro. Górną część pochodni możemy uzupełnić o kilka zapałek włożonych między warstwy papieru, co ułatwi zapalenie przy wietrznej pogodzie, górny koniec także skręcamy. Całość możemy zabezpieczyć przed zawilgoceniem przez nawoskowanie (wystarczy zanurzyć pochodnię w podgrzanej parafinie), po ostygnięciu mamy część główną gotową i zabezpieczoną przed wodą.
Aby pochodnia spełniała swą funkcję należy jeszcze dorobić drzewce z trzech patyków, które związujemy sznurkiem, drutem lub oklejamy taśmą papierową w dwóch miejscach- na jednym z końców i na środku długości. W rozwidlenie na drugim końcu mocujemy wcześniej przygotowaną część pochodni i zabezpieczamy przez ścisłe owiązanie lub oklejenie taśmą. Należy pamiętać, by pochodnia była wsunięta w rozwidlenie z patyków na minimum 5 cm.

Rady na koniec:
Zwykle drzewce do pochodni wykonuję już w miejscu użycia z dostępnych materiałów, więc nie muszę nosić całej długiej i niewygodnej w transporcie pochodni, a tylko jej „część roboczą”. Należy pamiętać, by używać pochodni trzymając ją w miarę pionowo i powyżej głowy, by nie oślepiała. Bez drzewca można ją stosować do przenoszenia i rozpalania ognia. Czas palenia w zależności od warunków pogodowych i umiejętności posługiwania się sięga nawet godziny. Mi udawało się utrzymać płomień w czasie intensywnego deszczu przez dwie godziny.

Troszkę mnie nie było...

Przez trzy doby byliśmy odcięci od świata, a jedynym środkiem transportu jaki pozwalał na dotarcie do cywilizacji były własne nogi.
Przez trzy dni usiłowaliśmy telefonicznie uświadomić urzędasom z gminy, że zasypana śniegiem droga, to nie jest jedynie nasz problem, bo są jeszcze we wsi starsi schorowani ludzie. Kończyło się na obiecankach i wytłumaczeniach, że pogoda jest, jaka jest, więc trzeba czekać... Jak się okazało nawet nie mieli pojęcia jak dużo śniegu trzeba przekopać. Łącze telefoniczne robiło się coraz bardziej gorące, ale nie przekładało się to w żaden sposób na poprawienie sytuacji. W końcu jednak jakiś pług utknął w zaspie 150m od domu, wycofał się i żona otrzymała telefon, że jesteśmy odkopani... Na drodze co prawda prócz zasp wyrosła dodatkowo trzymetrowa skarpa śniegu usypana z wielkim wysiłkiem przez pług, więc w niczym nie zmieniło to naszego położenia. Żona zadzwoniła do pana z gminy po raz kolejny z żądaniem odśnieżenia drogi. Pan był lekko zdziwiony, bo uważał, że sprawa jest zakończona. Niestety trzeba było wysłać do nas poza pługiem koparkę. W końcu udało się udrożnić przejazd. Pozytywnym skutkiem naszej natarczywości jest to, że teraz nawet w weekend pług przyjeżdża przed ósmą rano... :)

Wczoraj wojewodzina lubelska strzeliła przed kamerami focha, mówiąc, że mieszkańcy powinni powiadamiać lokalne władze o problemach, a nie od razu lecieć ze wszystkim do tvn24. Jak widać dopiero media mogą coś w tej sprawie zrobić. Nam na utarczkach z gminą zeszło trzy dni, podczas których musieliśmy pokonywać po kilkanaście kilometrów dziennie przez oblodzone pola i dwumetrowe zaspy, po których można się tylko czołgać, bo w standardowej postawie piechura człowiek zapadał się w śnieg powyżej pasa. Wszystko to w czasie bardzo kiepskich warunków pogodowych, silnego wiatru i sypiącego śniegu, bardzo często już po zmroku. Do takich podróży w wersji extrim trzeba mieć kondycję i być dobrze przygotowanym, bo łatwo o tragedię.
Nie żalę się, w końcu sami chcieliśmy zamieszkać z dala od cywilizacji. Jednak mieszkamy we wsi, do której prowadzi utwardzona droga, której utrzymanie jest w gestii gminy. Egzekwowanie podatków nakłada także jakieś obowiązki. Niestety o tym trzeba niektórym urzędnikom na bieżąco przypominać.

Sytuacja na razie się unormowała. Dojazd jest, śnieg nie pada, wiatr wieje troszkę słabiej. Pozostało jeszcze tylko zreperować osiołka, bo wytrzymałość sznurka od snopowiązałki może nie wystarczyć, kiedy znów przyjdzie przebijać się przez zaspy. Chyba trzeba będzie zainwestować w skuter śnieżny. Wtedy takie problemy staną się tylko przyjemną rekreacją ;)