Cichy
spojrzał na zegarek. Do 2:30 została już tylko godzina.
–
Nie zdążymy…
Ketchup
z coraz większym roztargnieniem obracał mapą, nie mogąc jej zorientować, mimo
trzymanej w ręce busoli. Od godziny błądzili po ciemnym lesie myląc kolejne
drożynki i ścieżki.
-Kiepsko-
szepnął Cichy. Jak nie dotrzemy na miejsce do 2:30, to nie dość, że nie będziemy
mieli nic do jedzenia, to jeszcze do końca kursu będziemy pośmiewiskiem całej szkoły.
-Ja
tego urządzenia nie ogarniam- syknął Ketchup zamykając z trzaskiem pokrywę
busoli.
–Dawaj,
ja spróbuję. Cichy rozłożył na piasku wojskową sztabówkę. Na mapie, równolegle
do prawej ramki ułożył busolę. Obrotowy limbus z jarzącymi się w ciemności
fosforyzującymi znakami podziałki ustawił literą „N” u góry. Igła magnetyczna
przez chwilę kołysała się zawieszona w gęstym płynie. Cichy powoli obracał
mapą, uważając by obudowa busoli się nie poruszyła. Igła powoli obracała się w
kierunku litery „N”. Mapa była zorientowana.
-Tu
byliśmy, w tym ośrodku. Gdzieś tutaj przeskoczyliśmy przez płot i tą drogą
poszliśmy aż do tego skrzyżowania. Tutaj skręciliśmy w lewo. Powoli przesuwał palcem po mapie.
- Minęliśmy do tej
pory trzy drogi po prawej, teraz stoimy przy czwartej. Więc jesteśmy tutaj.
Cichy wskazał punkt na mapie gdzie krzyżowały się leśne drogi.
-Dla
pewności zrobimy eksperyment. Masz busolę i patrz.
Ketchup
chwycił busolę. Igła magnetyczna obróciła się powoli w kierunku litery „W”.
Mimo, że nie poruszył busolą.
-Co
jest? Tobie działa, a u mnie się obraca… mruknął zdziwiony.
-Czary…
przypomnij sobie, co zapakowałeś do plecaka.
-Niezbędnik,
menażkę, butelkę z wodą, ubrania i buty, toporek…
-No
właśnie toporek, a czy przypadkiem ten toporek nie jest stalowy?
-No
jest, a jaki ma być… Ketchup dalej nie kojarzył faktów.
-Latałbyś
w kółko, a ja za tobą, jak pies za swoim ogonem. Siekierka powoduje odchylenie
namagnesowanej igły busoli. Że też od razu na to nie wpadłem… Tyle czasu
stracone.
Ketchup
plasnął się otwartą dłonią w czoło.
-Jaki
ze mnie dureń!
-Dobra,
nie czas teraz na rozpamiętywanie. Patrz na mapę. Wskazując palcem pokazywał
dalszą drogę do punktu zaznaczonego czerwonym krzyżykiem.
Ruszyli w dalszą drogę podbiegając co chwilę, żeby nadrobić stracony czas. Na wszelki wypadek busoli używając już z dala od plecaka.
Po kilku kilometrach, w oddali, na łączce spowitej lekką mgiełką zobaczyli zielone światełko. Ruszyli jeszcze szybciej, wiedząc, że już się nie zgubią. Po chwili dobiegli do krzaka, na którego gałęzi przywiązane nitką świeciło światło chemiczne.
-Patrz- szepnął Ketchup- nie ma baterii, a świeci... Wpatrywał się w zieloną fiolkę wypełnioną świecącym jaskrawo płynem. -Czary mary...
Nagle jakby spod ich stóp dobiegł głos, któregoś z instruktorów -Cicho! Światła nie widzieliście? Na glebę i nie odzywać się.
Obaj posłusznie stoczyli się do wilgotnego rowu przy drodze i przylgnęli do murawy w milczeniu. Obok nich leżało już kilka osób z innych patroli. Ciemność nie pozwalała dostrzec, komu udało się dotrzeć do mety. Cichy zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. Właśnie minęła umówiona godzina spotkania wszystkich grup w punkcie kontaktowym. Brakowało jeszcze kilku osób.
Rozmyślanie nad losem kolegów przerwała krótka komenda- Wstawać!
Szybka zbiórka na skraju drogi. W oddali słychać głośne nawoływania spóźnionych patroli.
-Chyba mają lekką zadyszkę- szepnął cicho Ketchup, co mimo wszystko nie uszło uwagi instruktora.
-Nie gadać!
Jeden z prowadzących szybkim ruchem odciął przywiązane światełko i schował je do kieszeni. Mimo wszystko zdyszane ekipy dobiegły do celu. Nie mieli jednak możliwości odpocząć. Cała grupa uformowana w dwa rzędy już ruszała truchtem w dalszą drogę.
Wszyscy biegli nużącym tempem w kompletnych ciemnościach. Prowadzący instruktor odnajdywał drogę jakimś niesamowitym sposobem, nie używając latarki. Po kilkudziesięciu minutach na znak dany od czoła wszyscy zalegli na poboczach drogi, usiłując wyrównać oddech. Niebo zaczynało powoli blednąć na wschodzie. Zbliżał się świt.
Po kilku minutach znów cała grupa poderwana na nogi ruszyła już wolniej w bok od polnej drogi ku zabudowaniom. Pośród gospodarstw rozległo się ujadanie psa. Po chwili w całej wsi szczekały psy zaalarmowane sapaniem zmęczonych chłopców.
Nie spodobało się to prowadzącym, kilka cierpkich uwag popłynęło w noc nie robiąc na zziajanych większego wrażenia.
Po ominięciu wsi cała grupa doszła do jej skraju. Z krzaków wyszedł ubrany w amerykański mundur Radzio.
Jeszcze kilka godzin wcześniej wypuszczał w kilkuminutowych odstępach poszczególne dwójki na trasę biegu. On dowodził całym tym zamieszaniem. Małomówni instruktorzy wykonywali jego polecenia jakby rozumieli o czym w danej chwili myśli. Imponowało to wszystkim chłopcom. Nikt nie śmiał komentować żadnych decyzji.
-Jak tam kochane niuniolki? Słychać was z odległości kilometra... Dyszycie jak stare pompki rowerowe...- Używał sobie w najlepsze patrząc na umorusane twarze wyłaniające się coraz bardziej w jaśniejącym świetle nadchodzącego świtu.
-Widzę, że czas poćwiczyć pracę całą grupą. W tył zwrot! Wszyscy obrócili się do tyłu. Przed nimi pomiędzy krzakami leżał wielki nadmuchany ponton.
Cichy pomyślał, że nie wygląda to dobrze. Otarł pot z czoła wierzchem ręki. Poprawił plecak, który przez mokry ortalion przyklejał się do pleców. Nie było jednak czasu na dalszą analizę sytuacji. Poganiani przez instruktorów już chwytali, za linkowe uchwyty i unosili ponton ponad głowy. Na komendę ruszyli dalej biegiem niosąc niewygodny ładunek. Ciągle trzeba było równać krok. Kto biegł nie równo powodował szarpnięcia. Słabsi coraz częściej okazywali niezadowolenie. Każde szarpnięcie niewygodnym pontonem powodowało coraz mniej cenzuralną wiązankę przekleństw. Instruktorzy ciągle uciszali grupę.
W końcu po kilkudziesięciu minutach grupa dotarła do brzegu jeziora. Ponton powędrował na wodę. Do środka zapakowały się dwa patrole i dwóch instruktorów, razem sześciu ludzi. Pochwycili leżące na dnie wiosła, mimo wielkiego zmęczenia powoli oddalali się od brzegu niknąc za wychodzącym w jezioro cyplem...
Cichy leżał owinięty wojskowym kocem wprost na ziemi. Szczękał zębami z zimna. Od godziny czekali na kolejne kursy pontonu, którym cała grupa miała przepłynąć na wyspę położoną na środku jeziora. Zrobiło się już całkiem jasno, jednak majowe słońce wisząc nisko nad ziemią nie dawało jeszcze potrzebnego ciepła. Cichy marzł w mokrym od potu ubraniu. Nie było jednak możliwości wysuszyć się, lub choćby przebrać. Drugiego kompletu ubrań nie można było jeszcze używać. Do końca wymarszu pozostało jeszcze kilkanaście godzin, a nie wiadomo jakie atrakcje przyszykowali instruktorzy. Radzio miewał szatańskie pomysły i można było spodziewać się niemiłych niespodzianek. Ekipa instruktorów poza tymi, którzy akurat prowadzili grupę poruszała się szkolną Nyską. Na poszczególne punkty podjeżdżali sobie wożąc cały ekwipunek. Chłopcy wszystko musieli nieść na własnych plecach.
Cichy był głodny, ale dopóki nie wylądują na wyspie nie mogą ruszyć jedzenia. Pilnowani przez surowych instruktorów mogli tylko leżeć i czekać.
Wreszcie przyszła ich kolej na transport pontonem. Nie zdejmując plecaków siedli na obu pływakach i chwycili wiosła. Wiosłowanie było męczące, jednak pozwoliło się Cichemu rozgrzać. Tylko Ketchup, który nie umiał pływać z trwogą patrzył w głębię jeziora. Strach paraliżował jego ruchy. Wiosłował zbyt wolno, co powodowało, że ponton pchany z jednej strony silniejszymi pchnięciami wioseł ciągle skręcał. Instruktorzy widząc nietęgą minę przestraszonego Ketchupa, kazali mu wejść do środka pontonu i założyć kamizelkę ratunkową. Wreszcie ponton zaczął płynąć równomiernie. Po kilku minutach dopłynęli do błotnistego brzegu wyspy. Cała była porośnięta drzewami, na których pełno było gniazd kormoranów. Skrzeczące ptaki latały nad przerzedzonymi koronami. Całe poszycie rachitycznego lasu upaprane było ich odchodami i w większości pozbawione żywej roślinności.
Po przywiązaniu pontonu do drzewa cała grupka ruszyła ku dymiącemu ognisku, wokół którego rozłożyły się pozostałe patrole. Cichy zdjął mokre ubranie podsuwając je na rosochatym kiju bliżej ognia. Dalej nie można było rozmawiać, więc wszyscy pałaszowali wyjęte z plecaków konserwy we względnej ciszy. Cichy zawinął się w szorstki koc i wyciągnął na legowisku z drobnych gałęzi. Patrzył w migoczące płomienie ogniska. Jego oczy coraz częściej zamykały się. Ciepło bijące od ognia i zmęczenia zrobiły swoje. Cichy zasnął.
Dalszy ciąg tej opowieści pewnie nastąpi... :)
Ruszyli w dalszą drogę podbiegając co chwilę, żeby nadrobić stracony czas. Na wszelki wypadek busoli używając już z dala od plecaka.
Po kilku kilometrach, w oddali, na łączce spowitej lekką mgiełką zobaczyli zielone światełko. Ruszyli jeszcze szybciej, wiedząc, że już się nie zgubią. Po chwili dobiegli do krzaka, na którego gałęzi przywiązane nitką świeciło światło chemiczne.
-Patrz- szepnął Ketchup- nie ma baterii, a świeci... Wpatrywał się w zieloną fiolkę wypełnioną świecącym jaskrawo płynem. -Czary mary...
Nagle jakby spod ich stóp dobiegł głos, któregoś z instruktorów -Cicho! Światła nie widzieliście? Na glebę i nie odzywać się.
Obaj posłusznie stoczyli się do wilgotnego rowu przy drodze i przylgnęli do murawy w milczeniu. Obok nich leżało już kilka osób z innych patroli. Ciemność nie pozwalała dostrzec, komu udało się dotrzeć do mety. Cichy zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. Właśnie minęła umówiona godzina spotkania wszystkich grup w punkcie kontaktowym. Brakowało jeszcze kilku osób.
Rozmyślanie nad losem kolegów przerwała krótka komenda- Wstawać!
Szybka zbiórka na skraju drogi. W oddali słychać głośne nawoływania spóźnionych patroli.
-Chyba mają lekką zadyszkę- szepnął cicho Ketchup, co mimo wszystko nie uszło uwagi instruktora.
-Nie gadać!
Jeden z prowadzących szybkim ruchem odciął przywiązane światełko i schował je do kieszeni. Mimo wszystko zdyszane ekipy dobiegły do celu. Nie mieli jednak możliwości odpocząć. Cała grupa uformowana w dwa rzędy już ruszała truchtem w dalszą drogę.
Wszyscy biegli nużącym tempem w kompletnych ciemnościach. Prowadzący instruktor odnajdywał drogę jakimś niesamowitym sposobem, nie używając latarki. Po kilkudziesięciu minutach na znak dany od czoła wszyscy zalegli na poboczach drogi, usiłując wyrównać oddech. Niebo zaczynało powoli blednąć na wschodzie. Zbliżał się świt.
Po kilku minutach znów cała grupa poderwana na nogi ruszyła już wolniej w bok od polnej drogi ku zabudowaniom. Pośród gospodarstw rozległo się ujadanie psa. Po chwili w całej wsi szczekały psy zaalarmowane sapaniem zmęczonych chłopców.
Nie spodobało się to prowadzącym, kilka cierpkich uwag popłynęło w noc nie robiąc na zziajanych większego wrażenia.
Po ominięciu wsi cała grupa doszła do jej skraju. Z krzaków wyszedł ubrany w amerykański mundur Radzio.
Jeszcze kilka godzin wcześniej wypuszczał w kilkuminutowych odstępach poszczególne dwójki na trasę biegu. On dowodził całym tym zamieszaniem. Małomówni instruktorzy wykonywali jego polecenia jakby rozumieli o czym w danej chwili myśli. Imponowało to wszystkim chłopcom. Nikt nie śmiał komentować żadnych decyzji.
-Jak tam kochane niuniolki? Słychać was z odległości kilometra... Dyszycie jak stare pompki rowerowe...- Używał sobie w najlepsze patrząc na umorusane twarze wyłaniające się coraz bardziej w jaśniejącym świetle nadchodzącego świtu.
-Widzę, że czas poćwiczyć pracę całą grupą. W tył zwrot! Wszyscy obrócili się do tyłu. Przed nimi pomiędzy krzakami leżał wielki nadmuchany ponton.
Cichy pomyślał, że nie wygląda to dobrze. Otarł pot z czoła wierzchem ręki. Poprawił plecak, który przez mokry ortalion przyklejał się do pleców. Nie było jednak czasu na dalszą analizę sytuacji. Poganiani przez instruktorów już chwytali, za linkowe uchwyty i unosili ponton ponad głowy. Na komendę ruszyli dalej biegiem niosąc niewygodny ładunek. Ciągle trzeba było równać krok. Kto biegł nie równo powodował szarpnięcia. Słabsi coraz częściej okazywali niezadowolenie. Każde szarpnięcie niewygodnym pontonem powodowało coraz mniej cenzuralną wiązankę przekleństw. Instruktorzy ciągle uciszali grupę.
W końcu po kilkudziesięciu minutach grupa dotarła do brzegu jeziora. Ponton powędrował na wodę. Do środka zapakowały się dwa patrole i dwóch instruktorów, razem sześciu ludzi. Pochwycili leżące na dnie wiosła, mimo wielkiego zmęczenia powoli oddalali się od brzegu niknąc za wychodzącym w jezioro cyplem...
Cichy leżał owinięty wojskowym kocem wprost na ziemi. Szczękał zębami z zimna. Od godziny czekali na kolejne kursy pontonu, którym cała grupa miała przepłynąć na wyspę położoną na środku jeziora. Zrobiło się już całkiem jasno, jednak majowe słońce wisząc nisko nad ziemią nie dawało jeszcze potrzebnego ciepła. Cichy marzł w mokrym od potu ubraniu. Nie było jednak możliwości wysuszyć się, lub choćby przebrać. Drugiego kompletu ubrań nie można było jeszcze używać. Do końca wymarszu pozostało jeszcze kilkanaście godzin, a nie wiadomo jakie atrakcje przyszykowali instruktorzy. Radzio miewał szatańskie pomysły i można było spodziewać się niemiłych niespodzianek. Ekipa instruktorów poza tymi, którzy akurat prowadzili grupę poruszała się szkolną Nyską. Na poszczególne punkty podjeżdżali sobie wożąc cały ekwipunek. Chłopcy wszystko musieli nieść na własnych plecach.
Cichy był głodny, ale dopóki nie wylądują na wyspie nie mogą ruszyć jedzenia. Pilnowani przez surowych instruktorów mogli tylko leżeć i czekać.
Wreszcie przyszła ich kolej na transport pontonem. Nie zdejmując plecaków siedli na obu pływakach i chwycili wiosła. Wiosłowanie było męczące, jednak pozwoliło się Cichemu rozgrzać. Tylko Ketchup, który nie umiał pływać z trwogą patrzył w głębię jeziora. Strach paraliżował jego ruchy. Wiosłował zbyt wolno, co powodowało, że ponton pchany z jednej strony silniejszymi pchnięciami wioseł ciągle skręcał. Instruktorzy widząc nietęgą minę przestraszonego Ketchupa, kazali mu wejść do środka pontonu i założyć kamizelkę ratunkową. Wreszcie ponton zaczął płynąć równomiernie. Po kilku minutach dopłynęli do błotnistego brzegu wyspy. Cała była porośnięta drzewami, na których pełno było gniazd kormoranów. Skrzeczące ptaki latały nad przerzedzonymi koronami. Całe poszycie rachitycznego lasu upaprane było ich odchodami i w większości pozbawione żywej roślinności.
Po przywiązaniu pontonu do drzewa cała grupka ruszyła ku dymiącemu ognisku, wokół którego rozłożyły się pozostałe patrole. Cichy zdjął mokre ubranie podsuwając je na rosochatym kiju bliżej ognia. Dalej nie można było rozmawiać, więc wszyscy pałaszowali wyjęte z plecaków konserwy we względnej ciszy. Cichy zawinął się w szorstki koc i wyciągnął na legowisku z drobnych gałęzi. Patrzył w migoczące płomienie ogniska. Jego oczy coraz częściej zamykały się. Ciepło bijące od ognia i zmęczenia zrobiły swoje. Cichy zasnął.
Dalszy ciąg tej opowieści pewnie nastąpi... :)
dalszy ciąg koniecznie musi nastąpić :) czekam niecierpliwie
OdpowiedzUsuń:) Dzięki
OdpowiedzUsuń