wtorek, 30 grudnia 2014

Poświąteczny serwis informacyjny

Czas przedświąteczny nie sprzyjał pisaniu, stąd też spore zaległości...
Pomiędzy pracą i robotą, w trybie przyspieszonym, potrzebą chwili, w ciągu kilku wolnych dni musiałem z kupy złomu skonstruować wędzarnię. Stary hydrofor o pojemności 200l, kawałki rur i rozwalony zbiornik ciśnieniowy z ciężarówki połączyłem w dość toporną i ciężką machinę, w której na potrzeby świątecznego stołu, na wiśniowym dymie powstały kosmiczne wędzonki.
Wędzarnia docelowo będzie zabudowana na kołowym podwoziu i wyglądem będzie nawiązywała do małej lokomotywy. Prototyp sprawił się znakomicie mimo potężnego wiatru.
Przy okazji budowy wędzarni wykorzystałem też kowadło stworzone z kolejowej szyny. Kto myśli, ze przeklepanie rozgrzanego kawałka metalu w użyteczny przedmiot jest łatwe, ten jest w tzw. mylnym błędzie... Kowalska robota to masa wiedzy i umiejętności, których nie da się nauczyć czytając jakiekolwiek mądre książki. Swoje trzeba popsuć, żeby zaczęły powstawać rzeczy nie tylko działające, ale także i mające wygląd kowalskiej, ręcznej roboty.

Komora wędzarnicza, jeszcze bez paleniska.

Na początek trzeba było wypalić wszelkie niepotrzebne powłoki.




Od pół roku czekałem, na możliwość posiadania skrzynki mailowej, do której nikt, łącznie z właścicielem innowacyjnej poczty nie będzie miał dostępu. Jak wiadomo poczta gmail, jak i inne są infiltrowane w poszukiwaniu informacji tworzących profil właściciela, choćby po to by dedykować mu odpowiednie do zainteresowań reklamy, że o działaniach służb specjalnych poszukujących ewentualnych wrogów i terrorystów nie wspomnę. Tajemnica korespondencji jest dla mnie świętością i przeszukiwanie mojej poczty w poszukiwaniu dziwnych informacji uważam za nieuzasadnione. Stąd też gdy powstała idea powstania poczty, w której nikt nie będzie mi grzebał założyłem sobie tam skrzynkę. Protonmail jest właśnie taką pocztą. Jak na razie działa w wersji beta, ale życzyłbym innym operatorom takiej dopracowanej wersji o pełnych możliwościach działania jak Protonmail.
Poczta działa na zasadzie szyfrowania wiadomości, które zabezpieczane są dodatkowym hasłem nieznanym operatorowi. Logując się do poczty robimy to w tradycyjny sposób, jednak żeby móc odczytać zapisane w skrzynce wiadomości musimy posiadać dodatkowe hasło dostępu. Wadą takiego rozwiązania jest to, że zapomnienie tego hasła odcina nas od dostępu do wiadomości. Operator poczty wyraźnie o tym informuje. Powyższe hasło jest nieodzyskiwalne... Tak więc by korzystać z unikalnych możliwości poczty trzeba ćwiczyć dobrą pamięć, a i najlepiej nie zapisywać hasła do Protona w gmailu, bo wiadomo- służby, terroryści...

wtorek, 16 grudnia 2014

Co jest łatwe i co jest trudne

 Co jest łatwe i co jest trudne?

Łatwo jest pozbierać kilka gałęzi i rozpalić ogień i bardzo łatwo jest ogrzewać się przy jego płomieniach. Ale trudniejsze i lepsze  jest bycie samemu tym ogniem, być żywym płomieniem, u którego grzeje się krąg przyjaciół.

Łatwo jest rozbić namiot, podnieść nad głową tę płócienną strzechę, która nas ochrania przed wiatrem i deszczem. Ale jak jest wymagające i dobre samemu być ochroną i opoką, potrafić dać poczucie bezpieczeństwa zwłaszcza tym najbliższym.

Łatwo jest śledzić trop w śniegu czy błocie, rozpoznać, które stworzenie tą drogą kroczyło, uciekało lub czołgało się. Ale rozpoznać na czas cień kłopotów lub smutku w oczach ludzi, których kochasz i którzy na tobie polegają -to jest wyższe niż cała traperska mądrość.

Łatwo jest wyznaczyć kierunek drogi według kompasu, słońca lub gwiazd. Ale nade wszystko jest właściwą decyzją i wolą kroczyć za Polarną Gwiazdą Prawdy.

Łatwo jest zawiązać niezbędny węzeł, aby był pewny i bezpieczny. Ale utrzymać pewny przyjacielski stosunek, pozostać dobrym przyjacielem i bratem i nie być nikomu kulą u nogi, to jest dobre i święte, jak również trudne.

Łatwo jest nauczyć się rozpoznawać zioła lecznicze  i odróżniać je od roślin trujących. Ale jak mała jest czasem różnica między Dobrem i Złem, jak trudna jest niekiedy właściwa decyzja!

Ladislav Rusek "Zielony dziennik" 

Czasem ważne rzeczy warto mieć zapisane pod ręką, bo łatwo jest zgubić drogę.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Dziennik pokładowy 7

Co na pokładzie?

Korniszon nam zniknął … i już uspokajam, znalazł się, a ja nie miałem z tym faktem nic wspólnego. Mogę nawet udokumentować odpowiednie alibi.
Okazało się, że Korniszon zapragnął jednak dachu nad swym krótkonogim żywotem. Skorzystał z okazji i dostał się do naszej szopy otworem komunikacyjnym dla kotów. Udało mu się to jednak tylko w jedną stronę. Teleportacja na zewnątrz już się nie powiodła. „Odnalazł” się po dobie czasu. Właśnie mieliśmy wyjeżdżać do pracy, gdy żona zobaczyła w szczelinie, którą przechodzą sobie koty nos Korniszona. Popiskiwał cichutko i nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Rad, nie rad otworzyłem wrota do szopy. Wylazł merdając całym sobą z radości i wpadł w „uściski” Happy, która już okazywała oznaki tęsknoty za swym najbliższym kumplem. Zostawiliśmy ich żeby nacieszyli się sobą. W ogóle nie zwracali uwagi na to, co dookoła nich się działo.
Od kilku dni Korek śpi sobie w szopie. Co prawda próbował zaadoptować sobie budę kotów na mieszkanie, ale chyba pogoniły mu kota, poza tym nie bardzo mieścił się do środka. Trzeba będzie mu zrobić jakieś ciepłe legowisko. Otwór do szopy został powiększony, ale tylko na gabaryty Korniszona. Zazdrość Happy spowodowałaby pewnie ciągłe awantury. Teraz każdy ma swoje miejsce i nikt nikomu nie przeszkadza.


Na dobranoc fotka z nowego sprzętu- tego od Mikołaja. Funkcji i możliwości tyle, że pewnie nie zgłębię ich nigdy. Przełączam na manual i staram się tylko ustawić ostrość. Potem robię pstryk i księżyc z ostatniej pełni uwieczniony nad domem idealnych sąsiadów.




17 stycznia Jan i Antoni poleją sobie kolejkę rumu z okazji imienin.
Ktoś zostanie przygnieciony kolejnym roczkiem cisnącym po karku. Może kilku kombatantów zanuci "Okę" i powspomina jak oswobodzili Warszawę w drodze do Berlina...

Dla nas ten dzień będzie zawsze kojarzył się ze zwrotem na życiowym kursie o 180 stopni. Większość życia spędzona w bloku z lat sześćdziesiątych. W mieszkaniu, którego remont ciągnął się z małymi przerwami na życie od połowy lat 90-tych, pochłaniając każdy luźny grosz. Nie było kiedy pojechać na wakacje, bo albo trzeba było zarabiać na kolejny etap komediodramatu, albo tworzyć kolejny jego akt... Nie dało się jednocześnie wyremontować wszystkiego od podstaw i mieszkać w remontowanym mieszkaniu.

Przyszedł wreszcie ten dzień, który zmienił wszystko. Znaleziona przez żonę oferta sprzedaży domu, w której nie wyświetlały się fotki. Wyobraźnia rozkręcona do granic możliwości, potem wyjazd, żeby zobaczyć dom, którego obraz przegonił nasze wszelkie wcześniejsze wyobrażenia... I pustka dookoła, i droga do nieba, którą teraz podążamy kilkukrotnie w ciągu dnia... Dwa miesiące walki o kredyt. Lęk o to, czy damy radę go spłacić. Radość, że wreszcie będzie można usiąść z kubkiem herbaty przed drzwiami i durzyć się świeżym powietrzem. Cieszyć przestrzenią i ciszą... Podrapać za uchem kota, pogłaskać psa...
Z drugiej strony strach przed tym, co nieznane. Nowym otoczeniem, odległością od cywilizacji. Świadomością tego, że tylko sami możemy sobie z tym wszystkim poradzić... Że wszystko w naszych rękach, tylko naszych rękach...

Czy było warto? Biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczyliśmy do tej pory uważam mieszkanie w bloku za pomyłkę. Oczywiście lepsze było to, niż nie mieć własnego kąta. Bardzo dużo ludzi tylko o tym marzy... Ale mieć własny dom, choćby i z współwłaścicielem w postaci banku daje przynajmniej potencjał niezależności. Coś, co możemy wykorzystać w taki sposób jaki uważamy za najlepszy dla nas...
Czasem najtrudniej jest chwycić ster we własne ręce i podążać tam gdzie chcemy, choćby i  pod wiatr... :)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Daleki patrol

W celu podtrzymania zdolności bojowych w trudnych warunkach pogodowych wybraliśmy się z sierżantem na patrol. Jak wiadomo wszystkim związanym z armią, każda pogoda jest pogodą taktyczną. Wczoraj śnieg znów padał poziomo i wbijał się ostrymi igłami w twarz. Trzeba więc było działać taktycznie, z myślą o strategicznym celu zachowania przejezdności naszej drogi.
Coś było jednak nie w porządku, bo sierżant lekko niedomagał. Pewnie był po ciężkiej służbie w nocy, albo zwyczajnie zabalował i przyznać się nie chciał… Skończyło się na tym, że musiałem go wszędzie za sobą ciągać. Sierżant jak przystało na twardziela swoją masę ma, więc trzeba było go przytroczyć na podwójnej cumie do haka samochodowego. Mimo sporej masy i obfitych rozmiarów całą drogę zataczał się, jakby nie do końca jeszcze doszedł do siebie po upojnej nocy. Musiałem mu dorzucić na plecki trochę obciążenia. Po przywaleniu go ciężkim dębowym pniakiem troszkę się ustabilizował. Uderzał w zaspy swymi ramionami i nie cofał się już przed ciosami.
Dla pewności na patrol zabraliśmy także psy. Całą drogę osłaniały nam tyły, drepcząc tuż za sierżantem, zdziwione, że na spacer można sobie wyjść biegnąc za samochodem :)
W formacji ubezpieczonej dobrnęliśmy do końca zagrożonego terenu i wróciliśmy bez złych przygód do domu. Sierżant po całej akcji był zmęczony, ale wiadomo już od dawna, że na kaca najlepsza jest praca. Dołożyłem mu jeszcze jednego dębowego pniaka, żeby się czuł pewniej i czekamy teraz na kolejne zajęcia taktyczne… ;)
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wyszedłem z domu po drewno, akurat psiory gdzieś pognały, więc nie było skomlenia Happy o zabawę. Zapadał zmrok, zrobiło się szaro. Nasze wzgórze przykryła mgła i padający gęsto śnieg. Lasów w oddali nie było widać już od dawna, a wszystkie kontury pobliskich krzaków i starych domów zaczęły rozmazywać się w szarościach i niknąć w ciszy. Jedyny szmer, jaki było słychać powodowały spadające płatki śniegu uderzające o zesztywniałe od lodu gałązki na mojej ulubionej brzozie. Żadnych światełek nie było widać na horyzoncie, żadnej łuny nad niedalekimi miastami. Mrok rozpraszała tylko biel śniegu. Gdyby wziąć pędzel i namalować taki obraz… Tylko jak zawrzeć w nim te wszystkie odczucia, jakie człowiek ma w sercu, gdy to wszystko widzi i czuje całym swoim jestestwem… Niby zwykła szarość i cisza, a ile radości w sercu, że można być tu w tym miejscu i uczestniczyć w takim misterium…


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Właśnie wróciłem i melduję, co następuje:
Wyjechaliśmy małym osiołkiem o własnych siłach. Drogi nie było widać. Jeśli Pan Pługowy jechał po moich śladach, to istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że odśnieżył komuś kawał pola... :D Co prawda pojawił się równo z hejnałem, ale lepiej późno niż wcale.
Ja w tym czasie zdążyłem wrócić z Zamościa. Odśnieżyłem łopatologicznie płytę postojową dla osiołków, uprzednio zakopując się autkiem w wielkiej zaspie usypanej na samiuśkim jej środku :)
No jak osiołek mówi- nie jadę, to nie jedzie.
Postał, pomyślał, odpoczął i pozbył się swędu palonego sprzęgła. Jak mu ładnie odśnieżyłem grunt pod kopytkami doszedł do wniosku, że może sierżanta pociągnie.
Zaprzęgłem i pojechaliśmy na 4L, bo na 4H za bardzo robił bokami. Dla niewtajemniczonych 4L i 4H, to przełożenia terenowe- wolne i szybkie.
Sierżant twardy jest, ale kilkucentymetrowej skorupy zamarzniętego śniegu nie bardzo chciał chwycić. Trzeba było go troszeczkę bardziej zmotywować i w końcu wrył się stalowym dziobem w zamarznięty śnieg. Głęboko krusząc skorupę parł do przodu i rozsuwał ją na boki. Prawie jak lodołamacz.
Poganialiśmy sobie tak w obie strony.
Dojazd jest. Pan Pługowy wpadł swoim sprzętem i rozgarnął resztę drogi :)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Breja i tyle, panta rhei...
Dobrze, że na pokładzie jesteśmy, to nam przynajmniej pływanie nie zaszkodzi ;)
Na początku na śnieg do kolan spadł deszcz. Potem przyszedł mróz i zrobił skorupę grubą na 10cm z miękkim puchem pod spodem. Nie dało się po tym chodzić, każdy krok powodował głuche łupnięcie, a potem noga do kolana wpadała w śnieg. Usunięcie tego śnieżnego betonu ze ścieżek na posesji polegało na rozkuwaniu szpadlem i przerzucaniu lodowych pustaczków szuflą.
Odkuwanie daszku zajęło mi półtorej godziny. Myślę, że zaspa, która tam powstała miała masę około półtorej tony. Usunąłem to na dzień przed odwilżą, teraz nawet nie chcę myśleć ile by to wszystko ważyło. Daszek jest ewidentnie spitolony i trzeba będzie coś z nim zrobić, albo wiosłowanie szuflą na dachu wejdzie do tradycji na pokładzie. Kondycja za to wraca, strach mi pod łapska podchodzić :) Gitara aż furczy jak się uczepię...

Jeździ się tylko coraz gorzej. Póki był ubity śnieg, jazda szła jak po autostradzie, teraz znów jest offroad- śnieżna breja do pół koła. Raz się jedzie w koleinach rozbryzgując wszystko wyżej dachu auta, a za chwilę niesie już samochód bokiem w pole... Już nawet żona nie narzeka, że szarżuję :) Bo tak w zasadzie to nie szarżuję, tylko się staram. Jak się wkleję, to będzie musiała albo usiąść za kierownicą, albo wypychać strojąc po kolana w brei. Chyba jednak lepiej jest jechać o własnych siłach, choćby bokiem.
Technikę jazdy to mamy gdzie doskonalić, oj mamy. Szkoła za darmochę, a przyroda to najlepszy nauczyciel. Tylko jakoś nikogo nie możemy namówić do odwiedzin. Ciekawe dlaczego? ;)

piątek, 12 grudnia 2014

Kuźnia marzeń

Bywają w życiu rzeczy, o których marzymy równolegle, bez zaangażowania. Piszę równolegle, bo marzenia te toczą się wraz z życiem nie przecinając go i prawie nigdy się nie spełniają. Takich marzeń równoległych jest całe mnóstwo. Każdy z nas ma takie niespełnione i równoległe... 
Zawsze chciałem poznać pracę kowala, to było moje marzenie niezaangażowane, zwyczajnie nie robiłem nic, aby się spełniło. Odkąd żyję po swojemu na pięknym odludziu postanowiłem spełniać swoje marzenia równoległe, tak by wreszcie zaczęły być zaangażowanymi. 
Kowalskiej roboty najlepiej jest się uczyć od mistrza. Niestety w pobliżu kuźni brak, a odwiedziny w jakiejś odleglejszej, z braku czasu są raczej niemożliwe. Bardzo dużo informacji można znaleźć w sieci, ale to czysta teoria. Żeby przejść do praktyki trzeba odwiedzić złomowisko. Tam o ile nie znajdzie się kowadła, to przynajmniej kawałek szyny kolejowej, która doskonale może je zastąpić, szczególnie w amatorskiej robocie. Potrzebne są jeszcze młotek i palenisko z odrobiną węgla drzewnego. 
Kilka dni temu wybrałem się na złomowisko, gdzie znalazłem stosowny kawałek szyny i kilka innych gratów. Klepanie rozgrzanego do czerwoności kawałka metalu to bardzo uzależniające zajęcie. Świadomość, że można kształtować substancję, która dla innych może pozostać wyłącznie narzędziem, czy ładnym przedmiotem, daje niesamowite zadowolenie.
"Każdy jest kowalem swojego losu"- lepiej nie da się tego ująć. W spełnianie marzeń trzeba się zaangażować inaczej pozostaną tylko marzeniami, a kucie żelaza póki gorące to bardzo inspirujące zajęcie. Zapewne już niedługo w "Galerii na płocie" pojawią się pierwsze wykute marzenia...

Idzie sztorm


 Równo rok temu nad odludziem huczał orkan Xawer zasypując nas zwałami śniegu niesionymi przez silny wiatr. W tym roku leci ku nam Aleksandra i mam nadzieję, że będzie choć odrobinę spokojniejsza... 
Świąteczne wiersze to już pokładowa tradycja, a kolejny orkan tylko pobudził wspomnienia sprzed roku...

W niebie sezon na robotę
Sztab aniołów pracę dzieli
Temu gwiazdkę do umycia,
Innym chmurki pełne bieli...
Żeby śniegiem sypać równo,
Więc zwijają się anieli.
Czasem w swej nadgorliwości,
W aureolach kilku gości
Tak w robocie się nakręci,
Że ich bardzo dobre chęci
Na bruk w piekle się nadają,
Mówiąc krótko- przesadzają...
Wtedy w dole pod chmurami
Hula Xawer, dmie wiatrami,
Zrywa dachy, zaspy ścieli,
Żadna radość z takiej bieli.
Całe szczęście święty Piotrek,
Umie zrobić z tym porządek.
Już spokojnie gwiazdka świeci,
Bałwan stoi uśmiechnięty.
Wokół niego tańczą dzieci,
A Mikołaj, mimo brzuszka
Całkiem sprawnie się porusza
I roznosi w mig prezenty.
Pośród śniegu na pokładzie
Echo niesie "Cichą noc"
Korzystając z tej okazji
Pięknych życzeń ślemy moc.
Czas już kończyć tę historię
I to nie jest żaden wkręt,
Więc to byłoby na tyle,
Krótko mówiąc...
    THE END


czwartek, 11 grudnia 2014

Dziennik pokładowy 6

 Poszczególne części dziennika przez przypadek bardzo ładnie wpasowały się w czas przedświąteczny...

 Psy mamy zdrowo pogięte. Happy "pomaga" odśnieżać i rzuca się na każdą przerzuconą szuflę śniegu. Ma zabawę po pachy.
Korniszon trzęsie z zimna dupskiem i nie bardzo może odnaleźć się w zaśnieżonym otoczeniu. Kombinowałem już na różne sposoby, ale chyba trzeba go będzie złapać i zamknąć w budzie zabijając wejście dechami do wiosny. Co za bałwan...

 

Ogólnie nasz świat zrobił się bajkowy i jeszcze bardziej pusty. Sąsiada widziałem jeszcze w tamtym tygodniu... Może się spotkamy znów za tydzień lub dwa. Nie mogę usiedzieć w domu i cały czas szukam sobie zajęcia na zewnątrz. Tylko nie bardzo można coś robić, bo sypie i wieje. Łażę śmieję się sam do siebie, marznę i wracam do domu. Jest super!


 -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ogórki mi się przejadły, a w szczególności korniszony.
Wiadomo o co chodzi- jeden Korniszon od jakiegoś czasu nielegalnie przebywa na naszym terenie i za nic w świecie nie daje się adoptować, czy choćby łaskawie wyrazić chęć do współpracy. Deportować cholera, też się nie daje...

Próbowałem już smakołyków, głaskania, proszenia i grożenia. Nic nie pomaga. Do budy mimo kilkunastostopniowych mrozów nie pójdzie. Codziennie otwierając drzwi na zewnątrz spycham lumpa z wycieraczki, na której uwziął się zrobić legowisko. Od tego leżakowania ze stopionego śniegu, pod drzwiami zrobiła się ślizgawka. Można by się nawet cieszyć, to znaczy, że trzyma temperaturę, mimo niesprzyjających warunków. Izolacja cieplna na Korniszonie jak widać jest ok. Do pasywnego mu jeszcze sporo brakuje (żre wszystko, co się nadaje do pogryzienia i nie wybrzydza), ale to nie on ponosi koszty swojego utrzymania. Polazłby do budy, to może żarłby mniej...

 

Pomysłów już mi brak. Ostatnio próbowałem drania złapać. Niby nóżki ma krótkie, śniegu sporo, więc myślę- szanse są. Ale gdzie tam. Zapierniczał na tych swoich krótkich łapkach tak, że o mało gumofilców nie pogubiłem. Śniegu górą w buty nabrałem i musiałem zmieniać skarpetki. Dobrze, że nasi sąsiedzi mieszkają daleko, bo fotki na kontakt24 byłyby super. A ten usiadł na piwniczce, żeby widzieć teren dookoła i nie dać się już więcej podejść. Niby głupi... Co ciekawe, wydaje się być szczęśliwy, tylko mi jakoś ten wzorzec szczęścia nie odpowiada...
Z ostatniej chwili.
Na wycieraczkę przeniosła się też zazdrosna o wszystko Happy, drzwi zabarykadowane, z domu wychodzimy przez taras...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dom stoi, buda dla psów też, może za chwilę będzie druga. Koty też mają swoją. Ale czegoś mi jeszcze brakowało...
-Nie, nie. Budy dla myszy nie będę budował, aż tak ich losem nie jestem przejęty. Dla mnie mogą naszą wieś omijać skrajem lasu.
Sikorki i inne wróblowate tłuką się wokół domu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.Po uczcie psów zawsze zostają jakieś drobinki. Rzucanie im pożywienia na ziemię to kuszenie losu. Nasze drapieżniki tylko czekają na taką okazję. Coś pasowało z tym zrobić. Chwila dumania i z resztek ulubionego materiału jakim jest płyta OSB powstała ptasia stołówka. Budyneczek został zamocowany na drzewcu 2m nad ziemią. Koty nie wejdą, ponieważ drzewce z jakiejś łaty jest zbyt wąskie. Dla psów też zbyt wysoko. Pierwszy posiłek już wsypany, teraz trzeba tylko poczekać na skrzydlate głodomorki.

W planach jest jeszcze budowa całego osiedla mieszkalnego dla ptaków. Budki lęgowe muszą być gotowe przed wiosną. Trzeba będzie się zając deweloperką dla sikor i wróbli.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Od wiosny po okolicznych polnych drożynach jeżdżą tubylcy furkami zaprzęgniętymi w rachityczne ciągniczki. Jeżdżą przeważnie nocą, kaprawymi reflektorami ledwo oświetlają drogę przed sobą. Lamp tylnych nie posiadają. Tablic rejestracyjnych także. Czasem w nocy słychać warkot piły łańcuchowej niosący się w przesiąkniętym wilgocią powietrzu. Potem tuż przed świtem rachityczny traktorek siłuje się z obciążoną ponad miarę furką. Końce żerdzi wystające daleko za krawędź przyczepy drapią podłoże znacząc ślad grubą krechą.
Dwa dni temu na drodze przy wjeździe na naszą posesję zaparkował samochód osobowy. Nic w tym dziwnego być nie może, droga zawiana naniesionym z pola śniegiem. Przejechać trudno. Do naszego domu prowadzą koleiny wydarte w zaspach kołami terenówek. Dalej droga jest już zasypana na amen. Z auta wysiadło sobie dwóch panów i poszli dalej drogą na piechotę. Po kilku godzinach jak gdyby nigdy nic w wrócili niosąc owiązane sznurkiem dwa sporej długości świerki. Zapakowali je do bagażnika i spokojnie odjechali. Czubki świerków wystające daleko za krawędź bagażnika zostawiły na śniegu cienkie ślady.

Wczoraj wracając z pracy już na naszej drożynie minął mnie samochód osobowy. Z bagażnika wystawał czubek sosenki. Kierowca patrzył na moją terenówkę z lekkim strachem w oczach. Może dlatego, że nie miał paragonu na tą sosenkę, albo dlatego, że w pobliżu nie ma plantacji choinek…

Idą święta, postanowiliśmy, że po latach życia w mieście kończymy z tradycją stawiania sztucznej choinki. Zapakowaliśmy się do naszego samochodu i pojechaliśmy 20km do miasta. Tam za 40zł kupiliśmy ładnego świerka z plantacji. Przywiozłem go na dachu auta do domu. Może i jestem frajerem wożącym drewno do lasu, ale przy kradzionej choince święta nie byłyby już tak magiczne. Tak samo jak ciepło z kominka, w którym palę nie kradzionym drewnem.
Tylko niech nikt mi nie mówi, że ktoś, kto jeździ nowoczesnym samochodem, dużo młodszym niż mój nie jest w stanie kupić sobie choinki.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Samowystarczalność czy uzależnienie

 Poniższy wpis wynikł z kilku rozmów na temat daleko posuniętej autonomii, jakie miałem okazję przeprowadzić z ludźmi, którzy żyją ideą całkowitego odcięcia się od świata zewnętrznego. Jest to wyłącznie moja opinia na ten temat.

Samowystarczalność bywa marzeniem niezależnych, modą niepokornych i koniecznością dla żyjących w oddaleniu od cywilizacji. Z konieczności przynależę do tej trzeciej grupy. Biorąc pod uwagę realia całkowita samowystarczalność to utopia. W końcu nawet, gdy wszystko poukładamy w życiu na swój sposób przyjdzie chwila, gdy zaboli ząb. Znam speców, którzy potrafią sobie radzić i w takich sytuacjach, ale więcej ma to wspólnego z kowalstwem niż stomatologią ;) Niestety całkowitej samowystarczalności nie da nawet zbudowanie pustelni w Bieszczadach.

Uniezależnienie od świata zewnętrznego, choćby po to by nie płacić rachunków za prąd jest mało sensowne ekonomicznie. Zakup jakichkolwiek urządzeń do jego samodzielnej produkcji znacząco przekracza wartość prądu kupionego od dostawcy. Do tego urządzenia magazynujące energię elektryczną, czyli wszelkie UPSy i akumulatory nie dość, że są drogie, to jeszcze wymagają wymiany co kilka lat z uwagi na spadającą z czasem ich sprawność. Jedynym uzasadnieniem do zakupu agregatu prądotwórczego wydaje się być potrzeba zabezpieczenia się na wypadek przerw w dostawie energii elektrycznej. Jednak i to urządzenie będzie w  stanie utrzymać w działaniu tylko najprostsze odbiorniki domowe. Można zapomnieć o zasilaniu płyty indukcyjnej, czy trójfazowej pompy głębinowej. Lodówka, kilka energooszczędnych lampek LED, pompka obiegowa w centralnym ogrzewaniu i nie wiele więcej... Chyba, że stać nas na sprzęt za kilka tysiączków, który zasili pół wioski...

Moje podejście do samowystarczalności opiera się bardziej na umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Dobrze być gotowym na nieprzewidziane. Walka z systemem dla samej idei jest według mnie bezsensowna. Oczywiście samodzielne pieczenie chleba, czy wyrób wędlin można traktować jako przejaw takiej walki. Jednak ja robię to wyłącznie dla własnego zdrowia i zdaję sobie sprawę z tego, że nie uda się przekonać ludzi, którzy czekają przy poboczu drogi na samochód z piekarni, który przywiezie im świeży chleb pełen polepszaczy i innego chemicznego świństwa... Co ciekawe ci sami ludzie bardzo często mają w swoich domach piece chlebowe i dobrą mąkę z własnych zbóż. Wygodnictwo jednak zwycięża.
Autonomia dla własnego dobra ma sens, tworzenie chorej ideologii może być wyłącznie napędem dla jednostek aspołecznych.

Dla równowagi trzeba jeszcze dodać jak bardzo stajemy się uzależnieni od wszelkich nowych technologii, opartych na dużym zapotrzebowaniu w energię elektryczną, które w założeniu mają ułatwiać życie.
W sytuacji katastrofalnej awarii zasilania tzw. blackout'u mogą być przyczyną totalnego paraliżu i zagrażać życiu. Wypośrodkowanie ma tu dość istotne znaczenie. Nigdy nie chciałbym znaleźć się w dużym mieście pozbawionym energii elektrycznej przez dłuższy czas. Na odludziu takie zdarzenia nie są niczym niezwykłym i nie stwarzają niczego więcej poza dyskomfortem.

niedziela, 7 grudnia 2014

Dziennik pokładowy 5

Część piąta Dziennika, w której kilka słów o myszkach, względnym traktowaniu pionu i poziomu oraz o tym, że najlepiej wszystko wychodzi "na oko".


Kilka dni temu minęło nam pół roku od zamieszkania w naszym nowym, starym domu. Zleciało nie wiadomo kiedy. Jakoś przebrnęliśmy przez fazę aklimatyzacji i zmiany dotychczasowego życia o 180 stopni.
Patrząc na dom i jego otoczenie zmieniliśmy sporo, ale jeszcze dużo pracy przed nami. Otoczyły nas zwierzaki i te nasze i dzikie. Te, których chcieliśmy i takie, których trudno się pozbyć ;) Ale do wszystkich przywykliśmy.
Jedyne, czego nam nie brakuje to mieszkania w bloku. Ciasnoty, głośno odtwarzanej muzyki w gatunkach nie do strawienia. Brudnej klatki schodowej, której sprzątanie już obrzydło. Ryczących silników testowanych przez miejscowy kwiat młodzieży w dresach. Interwencji policji i straży pożarnej, pogotowia i oddziałów antyterrorystycznych, które pojawiały się, gdy ktoś rozrabiał, handlował narkotykami, zasłabł lub przysną podczas smażenia kotletów.
To wszystko już na szczęście za nami. Przed nami zima, śnieg i inne okoliczności przyrody, które mogą dać wycisk, ale także niesamowite widoki i cudowne chwile. Staramy się na to wszystko przygotować. –A jak będzie? To pewnie napiszę za następne pół roku… :)

Podczas prac przy podbitce po raz kolejny muszę odpuścić sobie używanie poziomicy do złapania pionu i poziomu poszczególnych płaszczyzn. Stara, dziurawa podbitka z desek jest krzywa. Nowe obróbki blacharskie też nie lepsze... Cóż poradzić i jak wyleźć w takiej sytuacji z podbitką, żeby nie zaczęła wystawać spod dachu, i dodatkowo nie była pokręcona jak śmigło?
Otóż nie pozostaje nam nic innego, jak wszystko robić „na oko”. W innym przypadku zbyt perfekcyjne stosowanie się do zasad geometrii płaszczyzn spowoduje poza ciągłym rzucaniem mięsa w eter ewentualny stan przedzawałowy wykonawcy. Stosujemy tu więc starą zasadę optycznej równowagi i proporcji oraz  maskowania niedociągnięć i krzywizn. W innym przypadku prostując to, co spieprzyli inni rozbierzemy remontowany budynek do poziomu ław fundamentowych, bez żadnych szans na wyprostowanie tych wszystkich spitolonych pionów i poziomów. Dodatkowo na koniec każdy perfekcjonista stwierdzi, że ziemia jest okrągła i patrząc globalnie uzyskanie poziomu na jej powierzchni jest z logicznego punktu widzenia nie możliwe do uzyskania.
Tak więc biorąc pod uwagę wyżej wymienioną krzywiznę ziemi, a także wszelkie inne dane nam krzywizny tworzymy płaszczyzny proste nie przejmując się pionem, ani poziomem, bo tak naprawdę żadnemu obserwatorowi naszych poczynań nie przyjdzie do głowy, że całość została zrobiona „na oko”.
Tematem kątów prostych oraz krawędzi równoległych z wiadomych względów również nie musimy się przejmować. Ziemia jest przecież okrągła, a równoleżniki nie są ani proste, ani równoległe, a tym bardziej nie są prostopadłe do południków. Biorąc pod uwagę powyższe od razu robi mi się lżej na sercu i czuję się całkowicie rozgrzeszony z faktu nie stosowania poziomicy...  ;)

Mam przeczucie poparte wrodzoną kobiecą intuicją, że dni naszych kochanych futrzaczków zwanych przez nas pieszczotliwie chomiczkami kończą się na strychu bezpowrotnie.
Pół dnia poświęciłem na odnalezienie potencjalnych miejsc, którymi myszki przenikają na nasz strych, by później rajcować w środku nocy aż miło (im oczywiście, nie nam). Wszystkie podejrzane otworki do teleportacji zostały zaślepione krzyżackim klejem do płytek. To akurat było pod ręką, a jak ma się zbrylić, to lepiej było go wykorzystać w zbożnym celu.
Coraz mniej chomiczków odwiedza z wiadomym skutkiem zastawione na nie pułapki. Bynajmniej nie z powodu rażącego obniżenia jakości podawanych tam przynęt ;) Do tego te, które jeszcze próbują dać nam do zrozumienia, że radzą sobie świetnie zaczynają tuptać i skrobać w takich miejscach, w których zwykle ich nie było. Może to oznaczać, że wszystkie wejścia zostały zamknięte a i wyjść się nie da. Więc nielegalnych imigrantów nie przybywa. W związku z powyższym wykażemy się daleko posuniętą cierpliwością i poczekamy na ostateczne rozwiązanie problemu. Humanitarnie, żeby nie było. Myszki mają ostatnią szansę na opuszczenie pokładu dobrowolnie. Gdy skończę robić podbitkę będą już mogły tylko popełnić seppuku, bo nie zostanie ani jedna szczelinka nadająca się do komunikacji w drodze na strych i z powrotem. To tyle na temat gryzoni. Mam nadzieję, że już nie zagoszczą na pokładzie, ani w dzienniku.

Tydzień temu siedziałem na dachu z pędzlem i wałkiem w dłoni. Było ciepluchno i miło. Dziś wyglądam przez okno, a tu kilka centymetrów śniegu pokryło białą kołderką podjazd i nasze auta. Można powiedzieć, że mam troszkę szczęścia. Prosiłem o dwa cieplejsze dni na dokończenie dachu i dostałem ;) Przydałby się jeszcze miesiąc ciepła i wolnego na postawienie budynku gospodarczego. Ale cóż, zdaję sobie sprawę, że Wszyscy Święci mają masę roboty z takimi prośbami jak moja i dzielą sprawiedliwie. W tej kwestii będzie trzeba po prostu wykorzystywać sprzyjające warunki doraźnie i budować w cieplejsze dni. Jakby nie patrzeć prace posuwają się zgodnie z planem, tylko troszkę terminy nam się „rozjechały”. Można powiedzieć, że podtrzymujemy tradycję. Autostrady na Euro miały być gotowe wiosną, a wyszło jak wyszło…

Podbitka szczęśliwie skończona. Lampki diodowe dobrze oświetlają teren wokół domu. Mimo tego, że nie montowałem ich blisko siebie. W sumie po obwodzie domu jest dziewięć lamp- więc wersja bardzo minimalistyczna, czytaj niskonakładowa.
Dwa cele główne osiągnięte- teren wokół domu doświetlony, a koszt zakupu i eksploatacji niski. Przy okazji udało się uzyskać dość ciekawy efekt wizualny, choć to kwestia gustu. Nam w każdym razie odpowiada. Po obrośnięciu otoczenia domu za jakiś czas roślinami będzie to wyglądało jeszcze ciekawiej.
Przy podbitce zostanie jeszcze troszkę prac poprawiających estetykę (listewki, malowanie), ale to już może w cieplejsze dni, bliżej wiosny.

W ramach poprawy bezpieczeństwa w domu i zagrodzie biorę się w najbliższym czasie za montaż kamer wokół domu. Okablowanie zostało położone pod podbitką, teraz trzeba już tylko wszystkie elementy spiąć, wyregulować, zaprogramować i skonfigurować... No i będę sobie mógł patrzeć, siedząc w pracy, przy pomocy Interneta czy jakieś „elementy” niepewne i nieproszone nie kręcą się po posesji.
Kamerki przydadzą się jeszcze w walce z oporem gminy w sprawie wywozu śmieci. Od dwóch miesięcy żadna śmieciara nie skalała swych kół naszym szlachetnym błotkiem. Na moje interwencje w tej sprawie usłyszałem, że pan kierownik odnośnej komórki zajmującej się gospodarką odpadami cytuję: „ufa swoim pracownikom i jak oni mówią, że po śmieci byli, to byli” koniec cytatu.
-O rzesz ku@..a wasza w pełny pojemnik mać! Teraz miśki się nie wykręcicie, wszystko będzie zapisane na moim rejestratorze... Poogląda se pan burmistrz.
Później się dziwią, że im mieszkańcy dzikie wysypiska śmieci w lesie robią i piszą ile to oni kasy wydali na ich likwidację. Przepraszam ale mnie poniosło... ;)
W każdym razie oko Wielkiego Brata będzie miało teraz na to wszystko baczenie.




Tak się mi jeszcze przypomniało...

Będzie o zwierzątkach. Jak wiadomo stan osobowy na pokładzie wynosi troje ludziów, dwa koty (mają osobowość więc się liczy) i niestety dwa psy. Piszę niestety, bo była tylko Happy , ale pewnego dnia przypałętało się takie coś dziwnego na krótkich nóżkach, długie z dużymi uszami, o płowej karnacji.
Już miałem nadzieję, że spierniczy przed kamieniami, którymi starałem się nie trafić w tą porażkę natury na czterech łapach, no ale oporne bydle było na moje zapędy wojownicze. Każdego ranka czekało na michę razem z uśmiechniętą Happy, która wreszcie miała możliwość pobawienia się z pobratymcem. Miałem też nadzieję, że na pokładzie się nie pojawi, bo nie ma imienia. Jak powszechnie wiadomo coś, co ma imię staje się członkiem rodziny i trzeba go karmić i wszechstronnie wspierać.
Do tego wszystkiego to jakiś zakamuflowany pies transwestyta, bo zachowywało to się jak suczka, a okazało wręcz przeciwnie. No i został cholera wie po co...  Żre wszystko, co się mu do miski wrzuci. W tej kwestii, to przynajmniej jest jakieś rozwiązanie na nasze problemy z wywozem śmieci... ;)
Z uwagi na wygląd i usposobienie dostał na imię Korniszon. Śpi na wycieraczce, chociaż budę ma Happy przestronną, to dopiero pierwszy śnieg go tam wygnał. Moje usilne próby pogonienia go spowodowały tylko tyle, że zamknął się w sobie i omija mnie w bezpiecznej odległości. Żonę i córkę wita jakby, to one do niego przychodziły w odwiedziny, a nie on u nas był na misce. Mogą go głaskać i drapać za uchem. A ja teraz muszę szukać jakiegoś psiego terapeuty dla ofiary przemocy, żeby nie uciekał przede mną. Poszedłby sobie i byłby spokój, a tak?
Witaj cholera na pokładzie wszystkożerny Korniszonie :P


Korniszon- pierwszy z lewej

czwartek, 4 grudnia 2014

Rok z blogiem

Mija właśnie rok od pierwszych wpisów na blogu. Proces oswajania z nowym minął dość szybko. Na początku mojej przygody z pisaniem głównym założeniem było wyłącznie rejestrowanie wydarzeń z życia na odludziu. Z czasem doszedłem do wniosku, że pisanie pamiętnika w nowoczesnej formie nie jest jedynym celem. Zwyczajnie głupio jest nie podzielić się z innymi wiedzą nabywaną w szczególnych warunkach. Dla mnie jest to także forma kontaktu ze światem, może złudna, bo nie licząc kilku komentarzy nie otrzymuję żadnej informacji zwrotnej od osób, które tu zaglądają. Ciągle jednak mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy odezwą się poddając swoje pomysły na życie w oddaleniu od ludzi i cywilizacji. Być może będą i tacy, dla których nasza historia stanie się inspiracją.
Prowadzenie bloga wymaga cierpliwości i systematycznych wpisów. Do tej pory bywało z tym różnie. Czasem post gonił za postem i trudno było zorientować się co autor miał na myśli. Po czym następowały okresy ciszy, wiatr hulał po kątach i pies z kulawą nogą nie zaglądał w odludny zakątek.
Z pewnością duże znaczenie miała tu praca w dwóch całkowicie odmiennych od siebie miejscach, co przy sporym zaangażowaniu i jednoczesnym ogarnianiu otoczenia wokół domu nie sprzyjało pisaninie. Teraz jednak przyszedł czas wzięcia się za bloga i postanowiłem, że trzeba to zrobić trochę bardziej profesjonalnie niż do tej pory. Mam nadzieję, że moje starania stały się widoczne...
Ciągle się uczę, bo nie samym tekstem blog stoi. Trzeba czasem poganiać z aparatem, potem choć minimalnie obrobić fotki, co wiąże się z obsługą programów graficznych. Ciągle eksperymentuję z kolejnymi i jakoś nie mogę przekonać się do żadnego... Takie zwyczajne rozterki człeka, który mając wiele zainteresowań nie może poprzestać na kilku i im poświęcić się bardziej dogłębnie.
Kończąc ten pierwszy rok z blogiem chciałbym podziękować wszystkim cierpliwym i wyrozumiałym czytelnikom za to, że nie rzucają pomidorami...

wtorek, 2 grudnia 2014

Dziennik pokładowy 4



Gdy wiozłem do domu dwa małe koty, to zastanawiałem się, co ja najlepszego robię. Nigdy nie lubiłem tych zwierzątek. Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w bloku, to koty kojarzyły mi się wyłącznie ze śladami łapek odbitymi na samochodzie i leniuchami, które wygrzewały się na dachu auta. Ogólnie nie darzyliśmy się sympatią. Do tego jeszcze uczulenie, które uaktywniało się u mnie 20 minut po wejściu do pomieszczenia, w którym przebywał kot. Nie musiało go tam oczywiście być, wystarczało tylko to, co pozostawiał – alergeny.
Wszystko się jednak zmienia. Nasze dwa nygusy zaskarbiły sobie nasze uczucie i na zawsze zmieniły podejście do kotów.
Pumeks- czarny łowca, wzrok chmurny, pazury zawsze na wierzchu, gryźć i drapać. Pumeks to kot Husky- ma podobny wyraz pyszczka.
Rycho- szary tygrysek. Spokojnota i przytulas. Pieszczoty i drapanie po brzuszku, to treść jego życia. Do czasu. Z pierwszą upolowaną myszą biegał w zębach półtorej godziny i warczał na wszystkich. Zaskarbił sobie szczególnie względy żony.
Wszędzie ich zawsze pełno. Wszelkie psoty uchodzą im płazem. Pozrzucane z parapetów pelargonie, zabłocone ściany, bo się gramoliły na parapet- nic to. Koty od rana do wieczora zawsze z nami.
Rycho w ostatnim tygodniu wiele się nacierpiał. Już wydawało się, że wróci do zdrowia. Zawiozłem go do weterynarza, bo strasznie osłabł, przestał jeść i pić. Dostał serię zastrzyków, które miały go wzmocnić. Przyjechaliśmy po południu, ale czekał na nas już tylko koszyk z kocykiem. Rycho zasnął i już się nie obudził.
Od dwóch dni jakoś się nie możemy pozbierać, cholernie brak nam Rysia.


Pogoda usilnie przeszkadza mi w dokończeniu remontu dachu. Ja tam wytrzymam temperaturę poniżej 10 stopni, ale farba niskich temperatur nie lubi. Nic to, może jakieś dwa cieplejsze dni przed zimą się jeszcze trafią.
Koty znów są dwa, a w zasadzie dwoje. Od kilku dni mamy na pokładzie półroczną Gabi. Straszny z niej przytulas, ale i niezła rozróba. Dom przewrócony do góry nogami. Żwirek z kuwety wyścielił gres polerowany w naszej łazience, bajzel nie z tej ziemi. No i wszystko po staremu. To znaczy wróciła alergia i Gabi po krótkim okresie aklimatyzacji zamieszkała w szopie.
Już za chwilę kociarstwo przeniesie się do nowej budy zbudowanej wyłącznie dla nich. Płyta OSB ocieplona styropianem. Dach dwuspadowy, balkon, a całość będzie posadowiona na pniaku, wysoko poza zasięgiem psa. Pumeks już próbował pomieszkiwać w trakcie budowy. Jego ciekawość jest niesamowita. Przy okazji sprawdził, czy wszystko jest zaprojektowane z zasadami kociej ergonomii. Jak już budowla zwieńczy się wiechą, to zrobimy fotki.



--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Walka z materią trwa. Deszczowe i chłodne dni nie sprzyjają malowaniu dachu. Walczę z podbitką. Na razie cała będzie z płyty osb, troszkę tylko ją upiększymy, żeby nie trącała tanią bylejakością. Najważniejsze, by myszki nie migrowały nam na strych, a może kiedyś dorobimy się podbitki ze szlachetniejszego materiału.
Zanim jednak wziąłem się za mocowanie płyt, trzeba było poprowadzić trochę przewodów do podświetlenia, które chcemy mieć dookoła domu. W oprawach halogenowych zamontujemy lampki LED. Z uwagi na to, że jedyne lampy oświetlają naszą drogę (a raczej rozjaśniają nieco mrok), wokół domu jest ciemno. Zamontowane dotychczas projektory halogenowe dawały całkiem sporo światła, ale przy zużyciu prądu rzędu kilkuset wat, nie można było sobie pozwolić na ich ciągłe świecenie. Lampki rozwiążą ten problem. Halogeny pozostaną jako oświetlenie dodatkowe na wypadek gdyby trzeba było zrobić wokół domu dzień w środku nocy ;)
Instalacja oświetleniowa będzie zintegrowana z włącznikiem zmierzchowym. Do tej pory, gdy wracaliśmy do domu po zmierzchu, trzeba było wejść do domu, żeby włączyć halogeny. Ich czujniki ruchy reagowały na zwierzątka, więc pozostawienie włączonego światła nie wchodziło w grę. Pieski mają lepsiejsze oczka i za oświetlanie im terenu nie musimy płacić.



Zadaszenie nad wejściem już jest wykończone, jeszcze tylko trochę kosmetyki i będzie git. Wreszcie wchodzących do domu nie będą straszyły krzywe krokwie i folia wstępnego krycia pod blachą. Zabawy z tą robotą było co nie miara, bo każde pole pomiędzy krokwiami miało inne wymiary i występowały wszystkie kąty poza kątem prostym. Każdy panel trzeba było dopasować przykładając do krokwi. Następnie odrysować linie cięcia i uważać, żeby płyta nie wykorzystała prawa Newtona i spadając nie walnęła mnie w głowę. Szczęśliwie oberwałem tylko raz, ale nie groźnie. Delikatne szczeliny, których trudno było się uchronić przy dopasowywaniu z natury zasłoniłem wąskimi listewkami. Teraz pozostanie to wszystko zabejcować i przemalować lakierem.
W tej części światełka już działają i zapalają się same o zmierzchu. Pozostaje jeszcze najtrudniejsza część podbitki na skosach przy ganku. Z jednej strony idzie łata w krawędzi dachu, do której można przykręcić płytę. Jednak od strony ściany pozostaje 12cm styropianu i pustka do samej części konstrukcyjnej ściany. Tutaj będzie trzeba coś wykombinować. Jak zwykle planowanie zajmie ¾ części całej pracy, ale cóż poradzić.

Dobre anioły pozwoliły mi dokończyć malowanie dachu. Całość pokrycia pomalowana farbą podkładową i nawierzchniówką. Wszystko strasznie długo się ciągnęło z powodu pogody. Mimo, że od samego rana świeciło słońce nie miało już na tyle mocy cieplnej, by na północnej połaci dachu usunąć rosę. Ostatnie krople wyparowywały dopiero po godzinie 13. Dopiero po drugim podejściu udało mi się pomalować całość. Skończyłem wczoraj z zachodzącym słońcem. 


Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Galeria na płocie przedstawia


Wczorajszy dzień mroźny i zamglony nie sprzyjał wycieczkom poza dom. Dzień już króciutki i zanim się człowiek obejrzy robi się ciemno. W ramach odpoczynku zrobiłem zaległe zlecenia- starej kance dałem nowe życie, a pudełko na chusteczki postarzyłem. 
Co jakiś czas, ktoś przypomina sobie, że ma w domu stary śmieć, który po lekkim odświeżeniu staje się oryginalną ozdobą. Wymaga tylko odrobiny cierpliwości. 






Dziennik pokładowy 3

Czasem człowiek potrafi się zdziwić, jak nie wiele wie... Wyobraźnię przestrzenną mam raczej w normie. Potrafię z niej nawet korzystać przy tworzeniu rzeźb, czy scenografii. Zdarzyło się jednak pewnego letniego dnia, że moje umiejętności w określaniu objętości dość mocno mnie zawiodły.


Zima tuż, tuż ;) więc kupiliśmy drewno na opał. Nie rozdrabnialiśmy się zbytnio, zamówiłem 25 metrów drewna dębowego. Cena stosunkowo nie wysoka, 160 zł za metr. Tylko tak chyba nie do końca orientowałem się ile to jest te 25 metrów. Przyjechał pan odpowiednim pojazdem, z odpowiednim sprzętem do rozładunku. W kwadrans zrzucił ładunek czyli całkiem sporą pryzmę pniaków. No to ja do płacenia, a on na to, że zapłacę jak dowiezie resztę...
-Yyyyaaa, a resztę, no tak resztę...
Okazało się, że całość tych 25 metrów drewna to taki całkiem spory wagon. Podwórze wygląda jak skład tartaczny. Troszkę roboty przede mną, bo muszę to wszystko pociąć i połupać. No ale teraz już wiem jak wygląda 25 metrów drewna :)
Dodatkowo w gratisie dostaliśmy od pana 26 drągów bukowych na huśtawkę, chyba jestem dobrym klientem, bo z tych drągów można zrobić cały plac zabaw...

Wczorajszy dzień poza silnym wiatrem i wieczorną ulewą przyniósł nam na pokład nowego lokatora.
Od dawna planowana wyprawa do schroniska dla zwierząt doszła wreszcie do skutku. Happy, bo tak nazywa się suczka, którą adoptowaliśmy jest lekko przestraszonym kundelkiem. Widać po jej zachowaniu i nieufności do ludzi, że przeżyła sporo nieciekawych sytuacji. Ale już wieczorem, po kilku godzinach spędzonych z córką trochę się "odblokowała".
Nawet koty toleruje. Jest jednak problem, bo te szelmy mimo swojego młodego wieku chcą mieć pełnię władzy na pokładzie i prowokują ją. Potem muszą uciekać do szopy i ratować swoje futra. Czasem bez interwencji służb porządkowych się nie obejdzie. Jakoś sobie zwierzaki muszą poukładać stosunki i zakres władzy. Reagujemy tylko w sytuacjach podbramkowych, gdy zęby Happy kłapią za ogonami syczących i nastroszonych kotów.
Happy jako najbezpieczniejsze miejsce wybrała sobie... samochód. Co prawda pod maskę się nie wepchnie, ale tak jak koty lubi sobie poleżeć pod samochodem. Istny cyrk mamy na podwórzu :)




--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Raz staruszek spacerując w lesie,
Napotkał liść przywiędły i blady,
I pomyślał znowu idzie jesień,
Jesień idzie, nie ma na to rady…

Przyroda jasno daje do zrozumienia, że sezon grzewczy coraz bliżej. Mimo niedawnych upałów i Bizonów szalejących po polach porośniętych zbożem wszelakim. Czuć już…
No dobra wydawało mi się :)

Robota idzie pełną parą i nie bardzo jest czas na pisanie, stąd też w dzienniku hula wiatr…
Trwa obróbka drewna na opał. W międzyczasie tydzień temu rozebraliśmy kolejną szopkę. Kilka godzin pracy i wydatna pomoc grawitacji spowodowały, że budowla, w której każda ściana była zawieszona w przestrzeni gdzieś pomiędzy płaszczyzną pionu i poziomu legła u naszych stóp.
Aż dziw bierze jak to wszystko wytrzymywało większe wiatry. Chyba całość nie zawaliła się tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia, że w tym miejscu coś ma nam zasłaniać horyzont. Wszystkie cztery słupy przegniły tuż nad ziemią. Po osłabieniu konstrukcji i wyrwaniu kilku desek całość rozbujana wyłącznie „temi ręcami” zwaliła się na bok. Już szykowałem sobie plan, jak to dziadostwo podczepić liną do haka w aucie. A tu poszło jak z domkiem z kart. Całe szczęście, że nie próbowałem zawalić szopy samochodem, bo z pewnością skończyłbym w kukurydzy sąsiada z drewnianymi zwłokami szopy na dachu…

Nowej drewutni jeszcze nie ma, ale miejsce, w którym będzie stała już zapełnia się drewnem na opał. Robota szła jak krew z nosa z powodu upałów. Na szczęście już jest chłodniej i gdyby nie występowanie miejscowych bólów, spowodowanych dotychczasowym trybem życia (blokowo-miejskim) można by trochę przyspieszyć. Nic to, twardym trza być, nie będziemy wymiękać z powodu jakiegoś tam wagonu drewna do porąbania ;)
Końcówka wakacji zapowiada się wyjątkowo pracowicie. Mimo wszystko postaramy się, co jakiś czas skrobnąć kilka słów.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jeden z naszych kotów miał poważny wypadek. Potrącił go samochód. Nie wiem jak to się mogło stać, bo wszelkie pojazdy przejeżdżają u nas bardzo rzadko. Już nawet zastanawiałem się, czy to ja go nie uszkodziłem, ale nie wierzę, że kot bezgłośnie zareagowałby na najechanie na łapę. Akurat w ten dzień było ciepło i w samochodzie miałem pootwierane szyby. Chyba bym usłyszał... W każdym razie kość udowa złamana w dwóch miejscach, mięśnie brzucha rozerwane (przepuklina). Rysiek (od tygryska) gdy go znalazłem był bliski odejścia na tamten koci świat. Razem z żoną zapakowaliśmy go do koszyka, w samochód i do weteryniorza. Pierwsze badanie- kot ma obniżoną temperaturę- 35 stopni (norma 38,5) i jest bliski zejścia. Dostał kilka zastrzyków i szybko do domu na dogrzanie. Temperaturę ustabilizowaliśmy poduszką elektryczną. Po nocy, która jakoś przetrwał znów do weteryniorza. USG, operacja łapy- dwa druty w kości, operacja przepukliny- jakoś mu to wszystko poupychali na swoje miejsce. (Weterynarz fajny gość, mówi: Zrobię wam tego kota o 11stej). Rysio wrócił pozszywany jak stara poduszka z usztywnioną nogą, w kryzie na szyi. Obraz nędzy i rozpaczy.
Chcąc, nie chcąc musiałem się wynieść z salonu i po zamianie śpię w pokoju córki. Moja alergia na kota nasila się nocą, zaczynam się dusić i bez środków na rozszerzenie oskrzeli jest kiepsko. Jakoś musimy się przemęczyć, bo Rycho już się nacierpiał, jak dojdzie do siebie, to wróci na podwórze. A na razie kot kuśtyka i próbuje usilnie pozbyć się szwów, a ja staram się oddychać bez pomocy respiratora.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------  
Z Rychem póki co cienko. Po całych dniach leży sobie na kanapie i śpi. Strasznie obraża się za nakładanie kryzy na szyję. Niestety szwy nie są odporne na jego szorstki języczek i ostre zęby. Już kilka wyskubał skubaniec. Żona robi mu codziennie zastrzyki i tak mijają dzień za dniem. Najgorsze, że nie bardzo chce jeść. Zmizerniał i nie ma siły. Nie wiem co z tego wszystkiego wyjdzie. Cały czas mamy nadzieję, ze jakoś wydobrzeje.

Ostatnie ciepłe dni wykorzystuję na malowanie dachu domu. Stara blacha ocynkowana straciła już swą warstwę ochronną. W większości powierzchnia jest skorodowana. Na szczęście rdza nie wgryzła się jeszcze głęboko. Wystarczy ją tylko usunąć do zdrowego metalu i pomalować.
Na początek musiałem wyposażyć się w sprzęt wspinaczkowy. Ze starych łat sosnowych zrobiłem drabinkę połaciową. Z racji delikatnych przekrojów nie nadaje się do stosowania jako normalna drabina, ale podparta połacią dachu daje stabilnie manewrować z narzędziami. Niby dach do stromych nie należy, ale turniej czterech skoczni wolę oglądać przed telewizorem, a nie w nim uczestniczyć.
Do walki z rudzielcem zaprzęgłem szlifierkę kątową ze szczotką drucianą w formie tzw. garnka. Jednak sama szczotka druciana usuwa tylko część rdzy. Potem powierzchnia blachy pokrywa się czymś w rodzaju szkliwa. Pod nim nadal czai się rudzielec i czeka tylko na pokrycie farbą by pod bezpieczną powłoką zeżreć blachę do cna. Ale nie ze mną takie numery ;)
Po wstępnym szlifowaniu do walki wkracza szlifierka mimośrodowa. Papier ścierny gradacji 60 zdziera „szkliwo”. Na koniec wszystko jeszcze raz drę szczotką na kątówce. Potem już tylko odtłuszczanie i naniesienie podkładu antykorozyjnego. Pozostaje już tylko warstwa nawierzchniowa i na kilka lat wystarczy.
Fajnie byłoby robić to wszystko tak szybko jak się to pisze. Tu niestety jest już trochę trudniej. Wszystkie prace szlifierskie muszę wykonywać w stoperach, żeby nie ogłuchnąć. Wibrująca blacha wydaje powalające dźwięki. Mam nadzieję, że resztki myszy na strychu docenią moją wytężoną pracę i przeniosą się w spokojniejsze miejsce.

Dziś chcąc wyremontować wiatrowskaz na szczycie dachu spowodowałem jego destrukcję. Blaszany kogucik zdrowo przerdzewiały i jak się okazało postrzelany z wiatrówki rozleciał się podczas szlifowania. Rad nie rad musiałem coś wymyślić. Jakoś drób na dachu do mnie nie przemawia, więc na kawałku nowej blachy wyrysowałem kota. Jutro jakoś to wszystko zmontuję i nowy wiatrowskaz z prężącym się kotem będzie nam pokazywał skąd lecą do nas zefirki i wichry wszelakie.
Co prawda miałem dylemat czy lepiej żeby wiatr wiał kotu w twarz, czy w... no pod ogon, ale córka szybko zadecydowała, że twarz będzie lepsza. 




 
Po wykopaniu przez chłopaków od bruku wykopów pod fundamenty budynku gospodarczego cierpimy na nowe pokłady kredy przemieszanej z ziemią. Żeby ziemię jakoś zagospodarować trzeba ją najpierw pozbawić tego wątpliwego skarbu. Przesiewanie, wygrabianie, wygrabianie i przesiewanie, i jako tako można coś już sadzić lub siać. Całą pozyskaną w ten sposób ziemię wykorzystaliśmy do podsypania opaski odwadniającej oraz obrzeży tarasu i podjazdu. Wszystko następnie zostało obsiane trawą. Do przymrozków powinna się jeszcze zazielenić. Najbliższe otoczenie domu „zaczyna wyglądać”. Co prawda daleko jeszcze do wyglądu docelowego, ale już nie straszą wykroty i chwasty przemieszane z gruzem, kredą i gałęziami.
Kiedy ja znajdę czas żeby jakieś fotki porobić...