piątek, 28 listopada 2014

Dziennik pokładowy 2

Ciąg dalszy naszej historii na odludziu. Czas, kiedy trzeba było zabrać się do ciężkiej pracy i żeby oswoić rzeczywistość.


Majowe burze...nie

Trudno jest uczcić święto pracy czymś lepszym niż praca. Czerwona kartka w kalendarzu, wolne, słońce praży niemiłosiernie, zapowiadają burze...
Tak się składa, że odnośnie tej burzy, to mamy małe co nieco do zburzenia. Rodzina skrzyknięta, sprzęt czeka i dawny spichlerz cel całej imprezy także. Do zdjęcia eternit falisty i rozbiórka ścian wykonanych z bali w technologii sumikowo-łątkowej. Bale (sumiki) są zamocowane w specjalnych wpustach w słupach (łątki). Sęk w tym, że z tych bali pozostały resztki nie zeżarte jeszcze przez owady i gryzonie. Wszystko trzyma się na zębach drewnojadów i czeka na silniejszy wiatr, by odlecieć w niebyt. Problem będzie, gdy wiatr zawieje w kierunku domu...
Co by było łatwiej budowle rozbiera się w sposób odwrotny niż się je buduje ;) Trzeba zacząć od dachu. A na nim ten cholerny eternit. Substancja piekielna, tylko faceci w bieli, chronieni niczym specjaliści do spraw Obcych maskami, goglami, gumowymi rękawicami mogą dostąpić zaszczytu dotknięcia. Jest tylko jeden dosyć poważny problem, za swoje usługi pobierają wysokie kwoty...

W wyniku przeprowadzonego rozpoznania zaobserwowano, że płyty mocowane są do łat przy pomocy 5 calowych gwoździ, których łepki osłonięte są gumowo plastikowymi tulejkami chroniącymi eternit przed pękaniem. Gwoździe są zardzewiałe, więc każda próba wyrwania skończy się pokruszeniem płyty.
Lekarstwo na zaistniałą sytuację jest jedno- szlifierka kątowa z tarczą do cięcia metalu. Drabina, przedłużacz, kątówka, rękawice, okulary. Odcinam wszystkie łepki gwoździ, podważam delikatnie płytę. Wyskakuje ponad obcięte gwoździe. Teraz delikatnie zsuwam ją po połaci i podaję ekipie, która składa je na wózek. Wszystkie płyty składamy na nowych jeszcze nie użytych. Wszystkiego będzie do utylizacji 85 sztuk, z czego tylko 23 położonych na spichlerzu. Poczekają na fundusze z ochrony środowiska. Nie mam zamiaru dokładać bajońskich sum do reliktów przeszłości.

Po zdjęciu pokrycia i sprawdzeniu stanu konstrukcji dachu wnioski są następujące- aż dziw bierze, jak ta konstrukcja opierała się wszelkim wiatrom. Cztery krokwie o rozstawie ok. 120cm połączone łatami po pięć na połać, żadnych wiatrownic. Krokwie zaczopowane w belkach, bez żadnych zabezpieczeń. Wszystko na wcisk, obciążone wyłącznie ciężarem dachu. Mimo upływu czasu drewno ok. przyda się na nową drewutnię. Wzmacniam krokwie, żeby się nie rozjechały przy pomocy desek na wkręty. Wyjmuję z gniazd w belkach i podaję ekipie. W przerwach podziwiam widoki. Niby trzy metry nad ziemią, a jak dużo widać... Trzeba będzie sobie wymajstrować platformę obserwacyjną, kiedyś...
Zrywamy deski, które przykrywały szpary w stropie na stryszku spichlerza. Po odpoczynku rozwalamy wypełnienie ścian z resztek bali. Robotę utrudniają wszelkiego rodzaju blaszki przybite od środka na łączeniu bali dla „ochrony” przed gryzoniami. Blachy z pokrycia dachu, denka od konserw, kawałki gumy... Szlag by trafił. Ojciec „pozdrawia” tego artystę, co to się nudził...

Dwie ściany rozebrane, drewno posegregowane na ogniska i do budowy drewutni. Konstrukcja zaczyna robić się niestabilna. Do tego gorąco jak cholera i co kilkanaście minut siadamy w cieniu, bo fiknąć idzie ze zmęczenia. Biorę linkę stalową, taśmę holowniczą, szekle. Wsiadam w terenówkę. Pętla przez spojenie słupa z oczepem, lina szeklą do taśmy, taśma szeklą do haka w samochodzie.
-Kryj się gdzie kto może!
Reduktor zapięty, powoli do przodu, lina napięła się, konstrukcja zaczyna trzeszczeć. Wychyla się coraz bardziej, pętla wyrywa słup. Ciężki oczep z przybitą podłogą na stryszku ląduje z hukiem, w kłębach kurzu na ziemi grzebiąc pod sobą resztki ścian.
Zostaje teraz to tylko posprzątać. Kilka godzin mamy „do przodu”.
Niech się święci pierwszy maja ;)

Prawie trzy miesiące...

...  minęło, od przeprowadzki. Można już coś niecoś podsumować mimo niewielkiej ilości czasu jaki możemy poświęcić naszemu miejscu na ziemi.
Rozebrany spichlerz, część materiału przeznaczona do odzysku. Cały eternit jaki otrzymaliśmy w spadku po poprzednim właścicielu jest już zapakowany na paletę i czeka sobie na utylizację. Pewnie poczeka jeszcze długo, bo właśnie Pierwszy po Bogu w gminie, znaczy J.W. Burmistrz  przysłał nam pozdrowienia i ponadto napisał, że nie zakwalifikowaliśmy się do grona Uwolnionych od Eternitu. Jako powód podał ponadto, że niby zbyt skąpą dokumentację przekazaliśmy gminie...
-Może zabrakło jakiegoś załącznika? ;) Nie bardzo rozumiem o co Panu Burmistrzu chodzi. Przecież wszystkie wymagane dokumenty dostarczyłem, inaczej nie przyjęto by wniosku.
No ale niech im tam. Kasy mało, znajomych sporo, a my na zadupiu mieszkamy, wiec nikomu ten eternit nie zaszkodzi. Rozumiem człowieka. W naszej wsi tylko sześć rodzin tworzy przyszłe zaplecze wyborcze. Nie ma strachu...

Walka z kamieniami przynosi rezultaty, coraz mniej białych plam świeci pomiędzy kępami trawki. Teren jest troszkę równiejszy i wysprzątany ze szkieł, śmieci i gwoździ. Przybyło ponad dwadzieścia krzaków leszczyny, dwa orzechy włoskie, grusza, katalpa, dwie metasekwoje, złotoklap, krzaczki bzu, ponad dwadzieścia świerków czerwonych, kilka brzóz i wierzb japońskich, jałowce płożące, sosny, choiny kanadyjskie, tuje w różnych odmianach, kasztanowce, rododendron i azalie, mniejszych roślinek i kwiatków też sporo. Można powiedzieć, że się zagęszcza i wypełnia nasza przestrzeń. Nawet trawę nadążam kosić, choć słychać jak rośnie po ostatnich deszczach.
Ciągle czekamy na sprzedanie mieszkania, co pozwoli ruszyć z pracami wymagającymi pieniążków. Do zimy musi stanąć drewutnia i budynek gospodarczy. Do tego jeszcze garaż i wybrukowanie podjazdu, bo po każdym deszczu toniemy w błocku.
W tym roku odpuściliśmy sobie grządki, bo najzwyczajniej nie ma czasu na przygotowanie jałowej ziemi. Ogarniemy całość i dopiero za rok będą pomidorki i ogórki. Póki co, program Polska w budowie w fazie realizacji. Tylko sołtys z naszą drogą na Euro 2012 nie zdążył...




W tzw. międzyczasie na pokładzie zostały zaokrętowane takie dwa nygusy




Grzeczne jak śpią...
W założeniu mają tworzyć system ochrony przeciw myszowatym. Na razie sieją chaos i spustoszenie powodując przy tym kupę śmiechu.
Nigdy nie myślałem, że będziemy posiadaczami kotów. Zwyczajnie jakoś do siebie nie pałaliśmy miłością. Lecz te dwa nygusy potrafiły nas do siebie przekonać :)
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mam na te cholery uczulenie i najzwyczajniej zaczynam się dusić. Jak tylko podrosną będą musiały wyemigrować na podwórze. No chyba, że to ja przegram kasting i koty zostaną w domciu, a ja będę tworzył system ochrony przeciw myszowatym... ;)
Póki co tłuką mi się po nogach i powodują skurcz oskrzeli.


Trud i znój

Taki czas. Roboty mnóstwo, a do zimy coraz bliżej… Walczymy z ruinkami po oborze. Rozbieramy ściany, a pozyskanym gruzem utwardzamy drogę. Dodatkowo znaleźliśmy wielki skarb…
w postaci pokładów obornika :)
Gó…no i od razu wielki skarb. Ale kupić obornik, to sztuka. Ludzie w okolicy nie trzymają już zwierząt, a jeśli nawet, to produkty przemiany materii zużywają na własne potrzeby.
A u nas będzie tego spora wywrotka i przyda się do użyźnienia ogrodu. Dodatkowo żona wykorzystuje dobrą żyzną ziemię spod obory do przykrycia kolejną warstwą naszego białego szaleństwa- kredy. Każda szufla jest przesiewana przez sito i noszona do ogródka kwiatowego. Robota jak na stanowisku archeologicznym, ale efekty są i to jakie…

Na malowanie czeka dach, tylko pogoda daje czadu aż nadto. Na blasze smażalnia, nie wiem jak tam wysiedzieć i nie poparzyć sobie tyłka. Na oko jakieś 70 stopni.
Nic jakoś trzeba spróbować, bo jak zacznie padać, to też nie będzie dobrze ;)
Masę czyszczenia z rdzy do gołej blachy. Później podkład i farba nawierzchniowa. Kilka dni zejdzie, ale nic nie poradzimy. Dach musi być pomalowany, bo skoroduje do cna.

Jakiś czas temu po kilku kwadransach błądzenia pośród okolicznych pól pojawił się u nas fachowiec od bruku. Chłop się najeździł zanim trafił. Błądzenie przyjezdnych staje się powoli naszą tradycją. Nic nie daje znajomość adresu. Wszyscy na początku mówią, że wiedzą gdzie. Jak dojdzie do przyjazdu, to ostatni odcinek drogi jest pokonywany na sztywnym łączu telefonicznym ;)
Pan w końcu jakoś trafił, choć bez uruchomienia systemu naprowadzania się nie obyło. Wiemy już ile będzie kosztowała robocizna za ułożenie kostki.
Niby tu tarasik, tam podjazd, a wyszło prawie 100 metrów bruku. Będzie nam potrzeba 60 ton piasku, dwie palety cementu, kostka, palisady, krawężniki… Dobrze, że przynajmniej na robotę dostaliśmy upust po znajomości. 26zł za metr ułożonej kostki, to chyba nie za wiele. Są tacy, co chcieli dwa razy tyle. Najwcześniejszy wolny termin to koniec sierpnia. Nic to lepiej sierpień niż grudzień ;)


Ciąg dalszy nastąpi...


czwartek, 27 listopada 2014

Oswajanie rzeczywistości




Nowe miejsca i sytuacje, w jakich przychodzi nam czasami funkcjonować stwarzają poczucie braku stabilizacji i bezpieczeństwa. Zmiana miejsca zamieszkania bez wątpienia jest takim wydarzeniem. Jednym przychodzi dość łatwo zaadoptowanie się do nowych warunków, ot co najwyżej jedna nieprzespana noc. Inni walczą ze swoimi lękami bardzo długo, nie mogąc odnaleźć w zaistniałej sytuacji niczego pozytywnego, co destrukcyjnie wpływa na wszelkie przejawy aktywności życiowej. Bardzo dużo naczytałem się historii, w których ludzie budujący przez lata swój nowy, wymarzony dom, nie potrafią się do niego przeprowadzić. Są też tacy, którzy po przeprowadzce nie umieją się w nowym miejscu odnaleźć. Rozdarci pomiędzy przeszłością i teraźniejszością nie umieją postawić tego jednego, symbolicznego kroku dalej i poukładać sobie życia.
Wątpliwości ma każdy, nawet ci, którzy zdają się być zdeterminowanymi w swych działaniach. Przychodzi po prostu taka chwila, że ma się wrażenie jakby przed nosem był tylko gruby mur, którego w żaden sposób nie daje się przebić. Ilość problemów zaczyna przytłaczać i paraliżuje wszelkie działania. Co można zrobić w takiej sytuacji?
Przede wszystkim uświadomić sobie, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Ten mur, o który opieramy się czołem, mając wrażenie, że nie da się go niczym przebić, nagle okazuje się być zbudowany z cegieł. Pojedynczych problemów i spraw, które rozwiązywane powoli, przestają wydawać się jednym wielkim problemem, z którym nie dajemy rady się uporać.
A jak oswoić rzeczywistość, tak by zaczęła dawać poczucie sensu tych wszystkich zmian?
Myśmy stworzyli sobie plan walki z materią. Dom kupiony tuż po generalnym remoncie nie wymagał praktycznie żadnej pracy. Pozostało uporządkować całe jego otoczenie, tak by nie zaginąć w chwastach porastających rozpadające się szopki i ruinki chlewików. Ilość pracy dość skutecznie zapobiega wtedy analizowaniu bezsensownych myśli. Do tego satysfakcja z kolejnych postępów w pracy dawała nam poczucie panowania nad sytuacją. Tworzenie i zagospodarowywanie odludzia stało się oswajaniem rzeczywistości. Po całych dniach pracy człowiek najzwyczajniej w świecie nie miał siły myśleć o głupotach. Resztę czasu wypełniała opieka nad wszelkimi zwierzętami, jakie przez odludzie zaczęły się przewijać. One także zaczęły tworzyć to miejsce.
Dobrym pomysłem na złe chwile jest tworzenie pamiętnika, fotobloga, dziennika, czy jakkolwiek by tego nie nazwać. Spojrzenie wstecz daje możliwość dostrzeżenia jak wiele udało nam się stworzyć. To dodaje sił do pokonywania kolejnych bezdroży.

środa, 26 listopada 2014

Dziennik pokładowy 1

 Moja przygoda z pisaniem czegoś w rodzaju bloga zaczęła się tuż po naszej przeprowadzce na odludzie. Na pewnym forum założyłem Dziennik pokładowy. Forma "żeglarska" miała na celu wyrobienie niepowtarzalnego stylu. Po jakimś czasie przyczyniła się do powstania wielu anegdot. W dzienniku chciałem zapisać ważniejsze wydarzenia z naszego "nowego" życia. Po pewnym czasie kilka osób zaczęło dawać mi do zrozumienia, że opisywane historie mogą być dla kogoś inspiracją, wskazywać jakąś drogę. Uległem i prawie rok temu założyłem tego bloga. Niestety brak czasu i opory wewnętrzne w opisywaniu wszystkiego jak leci nie przyczyniają się do zdobywania Unikalnych Użytkowników. Za sukces uważam to, że znajdują się osoby, które poświęcają swój cenny czas na czytanie moich tekstów. Blog w swym założeniu podstawowym miał być kroniką życia na odludziu, a jeśli rzeczywiście kogoś zaciekawi i zainspiruje, to będzie mi tym bardziej miło :)
Zapraszam do lektury pierwszych tekstów skopiowanych z Dziennika pokładowego. Niektóre z nich pojawiły się już w blogu, jednak nie usuwam ich z uwagi na zachowanie choć minimalnej chronologii wydarzeń. Niektóre teksty musiałem przeredagować z uwagi na zawarte w nich odniesienia do komentarzy Czytelników, których do tej pory było ponad sto tysięcy...

Dziennik pokładowy.

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Tak można by zacząć całą opowieść. Nie będzie to typowy dziennik budowy, ponieważ nigdy nie myśleliśmy o budowie domu, a raczej o remoncie czegoś, co w przyszłości miało się tym domem stać.

Pierwsza chata.
Kilkanaście lat temu zaczęliśmy poszukiwać chaty za miastem. Miała nam służyć jako dom letniskowy, który można byłoby ewentualnie przystosować do stałego zamieszkania w bliżej nieokreślonej przyszłości. Byliśmy wtedy bardzo młodzi i nasze spojrzenie na realny świat było dosyć idealistyczne i zaprawione sporą ilością romantyzmu. Szczerze, to do tej pory nie wiele się zmieniło, może codzienność bardziej trzyma nas przy ziemi. W tamtych latach nie mieliśmy ani dobrej pracy, która dawałaby wysokie dochody, ani bogatych rodziców. Chata miała być kupiona na kredyt. Musiała więc spełniać podstawowy warunek- taniość do bólu.

Po dwóch latach niszczenia zawieszenia w naszym samochodzie i objechaniu większości okolicznych wsi znaleźliśmy wreszcie naszą wymarzoną chatę. Stała na pięknym pagórku, u podnóża którego, rozlewały się małe sadzawki. Pagórek i sadzawki były zaiste piękne, lecz istnienie chaty trzeba było jeszcze potwierdzić przez przeprowadzenie wyprawy badawczej. Działka w ¾ była pokryta pomnikowej wielkości krzaczorami. W miarę posuwania się w głąb dżungli z trudem omijając rozległe krowie placki, które wypełniały pozostałą wolną i nie zarośniętą chaszczami przestrzeń. Po pokonaniu pięciometrowego przewyższenia wreszcie stanęliśmy przed chatą. To znaczy przed tym, co było widoczne zza rosnących tuż przy ścianie dzikich bzów. Niektóre z nich już wnikały do środka przez odsłonięte otwory okienne, szykując się w nieodległej przyszłości do kolonizacji wnętrza. Ramki okien trzymały się dzięki szybom, których o dziwo nikt nie wybił. Do drzwi wejściowych musieliśmy wykonać przecinkę przez dwumetrowe pokrzywy. Drewniane schody zrównały się już z powierzchnią gruntu, nadgryzione zębem czasu i zębami stworzeń żyjących w ich wnętrzu. Do środka trzeba było wspiąć się po wysokiej podmurówce. Dom zbudowany z pustaka żużlowego w latach 60, kryty dwuspadowym dachem z drobnego eternitu, z podłogami na legarach malowanymi na kolor orzech jasny (nie będę pisał, z czym kojarzy mi się ten kolor…). Ogrzewany przez rozbudowaną kuchnię węglową z piecem chlebowym. Trudno nie dodać, że sama myśl krzątania się przy kuchni, w której buzuje wesoło ogień pozbawiła nas resztek rozsądku w ocenie i podejmowaniu sensownych decyzji. Musieliśmy kupić ten dom i jakoś go uratować przed doszczętnym pochłonięciem przez wybujałą okoliczną przyrodę. Po dokładniejszym spenetrowaniu posiadłości, nabyciu kilku siniaków i bąbli od pokrzyw odkryliśmy jeszcze małą drewnianą obórkę ze spichlerzem. Wejście do tego budynku wymagałoby użycia piły łańcuchowej, więc eksplorację wnętrza zostawiliśmy na następny raz. Bo przecież decyzja o zakupie została już podjęta. 
Chatę po jako-takim odremontowaniu i wysprzątaniu całej posesji sprzedaliśmy po trzech latach, zdając sobie sprawę z tego, że nie będziemy w stanie udźwignąć finansowo pełnego remontu. Zarobione pieniądze przeznaczyliśmy na wykupienie mieszkania w bloku i zakup lepszego auta... Marzenia jednak pozostały...

Minęło klika lat.

Ponieważ od jakiegoś czasu poszukiwaliśmy naszego kolejnego domu mieliśmy okazję spotkać się z różnymi historiami. Nie wszystkie były miłe...

Okazja.

Szukamy kolejnej chaty.
Trochę miejsc już odwiedziliśmy, ale pewna historia troszkę nas poruszyła. Ogłoszenie: działka o powierzchni kilku ha do tego dom murowany- parterowa kostka z wczesnego Gierka, budynki gospodarcze, dużo budynków, wszystko w jednym kawałku. Normalnie mógłbym zostać rolnikiem. Cena porażająco przystępna, poniżej połowę wartości rynkowej.

Telefon do pośrednika.
-Wie pan sytuacja szczególna, małżeństwo po rozwodzie. On już tam nie mieszka, ale posiada pełnomocnictwo z Jej strony do sprzedaży. Proszę zobaczyć i nie zrażać się tym, że Ona twierdzi, że ogłoszenie jest nie aktualne. Proszę się niczym nie przejmować tylko obejrzeć, to jest okazja.
Okazja! I to jaka! Wystarczy dziś kupić, jutro sprzedać za podwójną cenę, co jeszcze byłoby okazyjną transakcją. Odprowadzić stosowne podatki i spłacić w całości zaciągnięty na nieruchomość kredyt. Za to, co zostanie można kupić mały dom i małą działkę. Genialne!
… Tylko cholera, coś tu jest nie tak.
Wrodzona intuicja podpowiada, że sytuacja jest delikatna. Więc co, jechać? Włazić z buciorami do domu komuś, kto twierdzi, że ogłoszenie nieaktualne? Nie przejmować się? Okazja, kaska do zarobienia, dolarki w oczach!!!
Jakby tu rozpoznać sytuację… Poszukiwania kogoś, kto może zna, może coś wie…
Wywiad, rozpoznanie. Kontakt znaleziony. W domu mieszka kobieta z dziećmi, wszystko jak opisane przez pośrednika. Rozwód, Jej depresja. Nie wnikam, kto zawinił. Kontakt twierdzi, że cena jest niska, ponieważ On chce Ją upokorzyć. Jak będzie trzeba, to sprzeda jeszcze taniej…
Sytuacja grząska, teren podmokły, kilka hektarów ziemi przesiąknięte łzami. Nie ważne czyja wina. Wszyscy tracą. My możemy zyskać. Kwestia przyciśnięcia, wystarczy telefon do Niego. Można pojechać i obejrzeć choćby w obecności policji. Z resztą, po co oglądać? Akt notarialny, kasa, eksmisja… Łzy…

Na tych polach nic nie urośnie, a jeśli nawet, to i tak przyjdzie wichura, grad jakiś i zniszczy to, co zasiane. Na czyimś nieszczęściu nie da się zbudować naszego szczęścia…


Kolejna wyprawa.
Dom drewniany, tynkowany, o powierzchni… Do tego drugi mniejszy, ma nawet wymienione okna na plastikowe, kanaliza, szambo, budynki gospodarcze, woda i prąd… Do zamieszkania od zaraz. Działki łącznie 14 arów plus dodatkowo kawałek łąki z jak to fajnie określono- „własną linią brzegową nad miejscowym strumykiem”.
Ta linia brzegowa może otworzyć okno na świat. Można by jakiś mikro terminal przeładunkowy dla kontenerowców, albo przynajmniej przystań dla luksusowych jachtów. Ciekawe czy na budowę nabrzeża jest wymagane pozwolenie budowlane, czy wodno-prawne… Jakby nie patrzeć potencjał jest, trzeba tylko dojechać. Godzina spotkania z pośrednikiem ustalona. Droga super- dziur nawet nie wiele, gorzej jak zawieje zimą. Ale klimat się ociepla, trzeba być optymistą.
Dojechaliśmy dużo wcześniej niż pośrednik, ale taka jest taktyka. Trzeba się rozejrzeć zanim przyjedzie wciskacz kitu. Miejsce bardzo malownicze, szukamy domu. Żona pyta jakąś panią o adres. A ta jak nie zacznie, jak przekupka w dzień targowy, na całe gardło…
Chodu! Ewakuacja. Trafiła się miejscowa komórka wywiadu i propagandy. Głośniej już się nie da? Wszyscy tambylcy obracają się z zaciekawieniem w naszą stronę. Uchodzimy w popłochu we wskazanym kierunku. Obojętne jest mi nawet, czy trafimy, aby dalej od tego babsztyla…
Dom po chwili znaleziony. Nie wielki, z zewnątrz otynkowany. Tyle, że tynk spękał. Pod chatą osiadły fundamenty. Ławy fundamentowe? Jakie ławy, fundament zalany w dołku po obwodzie, zadziałał jak ostrze noża. Ciężar budynku wcisnął go w grunt. Na tyle nierównomiernie, że chata rozlazła się górą. Tynk sięga gruntu, żadnej izolacji, jakieś resztki betonowej opaski. Piękne zielone plamy na powierzchni. Chata pije wodę przez ten tynk, a przecież pod nim drewno. Masakra, i to ma być „do zamieszkania od zaraz”? Ktoś zapomniał dodać, że wcześniej wymaga rozbiórki… No nic, zobaczymy, co na to nasz pośrednik. Czekamy, żona przygląda się każdemu przejeżdżającemu autu. Ale ja wiem, że nasz wciskacz kitu przyjedzie renówą. Żona pyta – skąd ja to wiem. Wiem i tyle, nasi miejscowi pośrednicy jeżdżą wyłącznie renówkami. Po ich typie i roczniku można określić jak długo działają na rynku. Można także określić kondycję firmy i skuteczność działania. Ten „nasz” zajeżdża meganką. Nie jest źle, pewnie jeszcze się stara.
Po ceremonii przywitalno- zapoznawczej wchodzimy na posesję. Pan otwiera kolejne pomieszczenia. Podłogi zapadnięte przy ścianach i wybrzuszone środkiem, pokryte jakąś wykładziną gumopodobną. Nie chcę nawet myśleć, jakie to nowe gatunki bezkręgowców moglibyśmy pod nimi odkryć. Dom już dogorywa. Jako doświadczony „doktor Remont” wypisałbym akt zgonu. Nie ma co ratować. Pod tymi tynkami bale strawił grzyb. Następny „dom”- chatka z bala obita papą. W pomieszczeniach totalny syf. Trzeba uważać, żeby nie wywrócić się o pofałdowaną podłogę. No, ale okna plastikowe, nówki. Nie wiem jak je wstawili w te krzywe otwory. Masakra, wychodzimy. Budynki gospodarcze też syf. Ale przynajmniej postawione z pustaka. To jeszcze można remontować. Kilkanaście przyczep śmieci do wywiezienia, żeby można była wziąć się z rozbiórkę obu domów. Roboty na lata… Działka piękna, ale wymaga sprzątnięcia kilku budynków, z powierzchni ziemi- ma się rozumieć. Pięknie dziękujemy. Linii brzegowej strumyka postanawiamy nie oglądać. Może rzeczywiście właściciel uregulował ją betonem?

Do trzech razy sztuka?

Niedziela
Ogłoszenie w Internecie – dom drewniany, po remoncie, wysoki standard. Do tego działka o powierzchni pół hektara. Zapowiada się obiecująco, tylko cholera fotki „nie chodzą”. No nic trzeba się uzbroić w cierpliwość. Opis domu pobudza wyobraźnię. Przy popołudniowej herbatce zastanawiamy się na ile to, co napisano jest zgodne z rzeczywistością. Szkoda, że nie można zobaczyć choć kilku fotek. Nauczeni latami doświadczeń wiemy, że nie wolno się nakręcać. Już kilka podobnych okazji po weryfikacji okazało się kompletnymi ruinami. Mimo wszystko trudno jest czekać.

Poniedziałek
Z samego rana telefon do agencji i ustalenie terminu wizji lokalnej. Pani mocno zdziwiona szybkością reakcji na ogłoszenie. Podaje mi numer działki. Odpalam geoportal i lokalizuję posesję. -No… że tak powiem pustawo wokoło. Droga gruntowa, jakieś ruinki i szopy. Jak zwykle zdjęcia sprzed kilku lat, więc najprawdopodobniej nieaktualne. Nic to, trzeba czekać do wtorku, żeby doznać oglądu sytuacji.

Wtorek
Jedziemy z żoną na spotkanie nieznanego. Śnieg na bocznych drogach tylko zepchnięty, trzy koleiny. Ta środkowa jest wspólna dla obu kierunków ruchu. Nikt tu nie bawi się w sypanie solą czy nawet piachem. I Bogu dzięki, jedzie się wolno, ale sól nie zżera mi auta. Do tego żaden łoś nie wychodzi na drogę w celach kulinarnych. Czyli po prostu, żeby sobie tą sól polizać (jak się okaże za dwa miesiące to my jesteśmy dokarmiani solą drogową, a łosie mają lizawki z tej pełnowartościowej, ech…).

Skręcamy w kolejną boczną drogę. Jeszcze bardziej „boczną” od poprzedniej, ale jak się okaże mniej „boczną” od następnej. Cytując klasyków „Pole, pole, łyse pole…” Przerażająca dla mieszczucha przestrzeń. Droga prowadzi pod górę i zdaje się sięgać nieba.
–Ten dom musi być naprawdę niesamowity, żebyśmy w nim mogli zamieszkać. Moja żona czuje podobnie, właśnie o tym samym myślałem. Kurna fajna ta pustka wokoło i jednocześnie przerażająca… Na szczęście na szczycie wzniesienia ukazuje się naszym oczom las i kilka zabudowań. W oddali widać pagórki Roztocza i słynny Szczebrzeszyn. Trafiamy do domu za pierwszym podejściem. Z zewnątrz nic szczególnego, ot zwykły domek- ocieplony, wymienione okna (na szczęście bez złotych szprosów). Cała posesja ogrodzona, brama przesuwna, kilka szop z drewnem. Przy drzwiach siedzi sobie biały Husky i wlepia się w nas błękitnymi oczami. Wygląda jak wilk. Wysiadam z samochodu z nadzieją, że nie poczuję jego kłów na swoim udzie. Śnieżny Duch próbuje hipnotyzować mnie tym swoim błękitnym, lodowatym spojrzeniem. Drzwi otwiera nam młoda kobieta. Wchodzimy do środka i w tej samej chwili nasze żuchwy opadają na podłogę z polerowanego gresu.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry!
Oj tak, można powiedzieć, że nawet bardzo dobry. Po przywitaniu i nawiązaniu rozmowy z właścicielami rozlega się cichutkie pukanie do drzwi. Spóźniony pośrednik przyjechał pokazać nam dom.
Tak nawiasem mówiąc całkowicie nieświadomie przeszedł test na dojazd. Wychodząc z założenia, że jeśli każdy pośrednik w naszym mieście jeździ plaskatą renówą, to jeśli droga jest nie teges, zapewne będę jeszcze musiał wyciągać go z zaspy. Więc wyprowadzając wniosek logiczny- jeśli on dojechał laguną, to ja terenówką nie będę miał problemu. Do tego kitu mi nie wciśnie, że droga jest w pierwszej kategorii zimowego utrzymania. Dojechał skubany i nawet plastików nie pogubił po drodze. Pewnie przez tą ostrożność lekko się spóźnił. Remis panie pośredniku.

Oglądamy sobie domek w środku. Kuchnia w zabudowie. Bajery, których trudno byłoby się spodziewać w niejednym mieszkaniu. W salonie panoramiczny kominek, podłogi drewniane na legarach, dechy ściśnięte tak, że nie widać nawet jednej szczelinki na łączeniach. Oświetlenie ledowe podczepione do wystających belek w suficie. Wszystko zrobione ze smakiem i jak najbardziej współgrające z charakterem domu. Szkoda tylko, że brak kaflowej kuchni, ale co tam, kominek huczy aż miło. Przy domu oczyszczalnia ścieków. Wszystkie instalacje wymienione, studnia głębinowa z zestawem hydroforowym, zasobnik ogrzewany kominkiem lub elektrycznie, podłogówka pod gresem. Cała posesja- pół hektara ogrodzone. Kilka rozpadających się szop do rozbiórki- ale to nie problem.

Właściciele remontowali dom przez trzy lata, jednak z przyczyn osobistych muszą się przenieść do miasta. Cena posesji wraz z domem jak w hurtowni. Jak policzyć sam sprzęt i użyte materiały to wychodzi właśnie cena całości z działką. Nie ma w tej cenie żadnej robocizny. Wstyd się targować. 
Jedno spojrzenie na żonę i już wiemy, że ten domek będzie nasz :)
Pamiętajcie drogie dzieci nigdy nie róbcie takich rzeczy. Kupowanie domu na tzw. „wariata” może nieść przykre konsekwencje. Ale my jesteśmy trochę zwariowani więc nas ta zasada dotyczy w ograniczonej formie ;)

Środa

Biuro pośrednika bladym świtem. Pracownicy nie zdążyli jeszcze zrobić kawy, a już nas mają na głowie. Umawiamy się na podpisanie umowy przedwstępnej, ponieważ całość inwestycji będzie finansowana z kredytu. Nie zdążymy sprzedać mieszkania, a sprzedający spieszy się z transakcją. Od tej chwili nasze życie przypomina kulę ziemską, w której bieguny magnetyczne zamieniły się miejscami. Totalny chaos. Spinanie poszczególnych załatwień, żeby wyrobić się w terminie obowiązywania umowy przedwstępnej powoduje ciągłą gonitwę. Nie odpuszczamy mimo piętrzących się trudności. Przy okazji dowiadujemy się, na kogo z naszych bliskich i znajomych możemy liczyć. Wnioski nie są optymistyczne. To, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie zdaje się być bolesną prawdą. Nic to, zapowiada się, że będziemy mieli po prostu mniej odwiedzających.

Luty- najdłuższym miesiącem w naszym życiu

Ilość wszelkiego rodzaju emocji, ciągłe zwroty akcji powodują, że każdy tydzień zdaje się trwać trzy razy dłużej. Żeby nie zwariować i nie pogubić się w tym chaosie musimy co jakiś czas stanąć i spojrzeć za siebie. To pomaga, bo zaczynamy dostrzegać jak wiele już za nami.

Marzec

Czuć przedwiośnie. Na myśl o własnym domu i pokaźnej przestrzeni działki do zagospodarowania po naszych serduchach rozlewają się ciepłe prądy. Jednocześnie w podświadomości staramy się już „mieszkać”. Wizualizacja marzeń pomaga w ich spełnianiu. W połowie marca zostają dopełnione wszelkie formalności, jednak jeszcze kilka dni czekamy na przekazanie kluczy do domu. Wreszcie przychodzi ciepła i słoneczna sobota. Pakujemy dostawczaka po dach bambetlami. Odwrotu nie ma- znoszenie z trzeciego piętra zajęło nam pół dnia, wniesienie z powrotem zajmie dwa dni. Jest jeden problem, nie mamy kluczy, nie mamy też pewności, że sprzedającym coś się nie obsunie. Trudno jednak wytrzymać kolejną noc w bloku.
Jedziemy, zastajemy byłych gospodarzy na sprzątaniu domu. Po godzinie odjeżdżają. Każdy przeżywa swoje rozstania- my z blokiem , oni z domem.
Rozpalam w kominku. Szybko, bo dom jest bardzo wychłodzony, a zamierzamy w nim spędzić pierwszą noc. Słońce zachodzi za Roztoczańskimi pagórkami, gdy pędzę po dostawczaka z naszymi rzeczami. Trudno oderwać wzrok.
Pierwsza noc mija spokojnie, choć z nadmiaru emocji nie mogę spać.


Jesteśmy Wieśniakami.

Wreszcie z odnośnym zapleczem, czyli domem na wsi :)
Za chwilę minie miesiąc od przeprowadzki. Jeszcze trzeba wpadać do starego mieszkania po ostatnie pozostawione tam rzeczy. Jeszcze coś tam trzeba odświeżyć, bo fundusze na minusie i zależy nam na szybkim pozbyciu się przybytku drogą sprzedaży. Ale powroty powodują tylko coraz silniejsze utwierdzanie się w przekonaniu, że było warto.
Nie, nie jest łatwo, sielanki nie będzie jeszcze długo. Roboty wokół domu na lata całe. Kasy póki co brak, a czynsz za mieszkanie trzeba dalej płacić, mimo, że już tam nie mieszkamy. Dochodzą koszty dojazdów do pracy. Ale taki był plan. Zaciskamy zęby i wiążemy koniec z końcem. Za marzenia trzeba płacić...

Nasz nowy dom jest ok. ale otoczenie to istna rozpierducha. Budynki gospodarcze, a raczej szopy trzymają wszystkie inne rodzaje kątów tylko nie kąty proste. Pion i poziom, nie mają w tych budowlach żadnego zastosowania. Do tego stopnia, że szopa na drewno trzyma się wyłącznie na złożonym w niej drewnie. Wynoszenie kolejnych pociętych szczap powoduje coraz głośniejsze trzaski i skrzypienia całej pokrzywionej konstrukcji. Trzeba będzie całość przywiązać do haka w terenówce długą liną i powoli położyć ten cud architektury na ziemi. Bo któregoś pięknego dnia pójdę po drewno i odkopią mnie strażacy. Dwie pozostałe szopki z cieknącymi dachami, też nie lepiej... Do tego ruinki po starych chlewikach, obórkach? Trudno dojść ich pierwotnego przeznaczenia. W każdym razie kilkaset pustaków cementowych o wadze 30kg i sporo cegieł z ciekawą inskrypcją  „OZ”. Miłośnikom historii wyjaśnię, że najprawdopodobniej cegły pochodzą z którejś z cegielni ordynackich rodu Zamoyskich. Nie wiem w jaki sposób trafiły na naszą posesję, mam tylko nadzieję, że czyjś pałac nie zamienił się w ruinki naszego chlewika :)

Ciąg dalszy nastąpi...

Dlaczego z dala od ludzi?

Co jakiś czas musimy udzielać odpowiedzi na podobne pytania. Mam nawet wrażenie, że ostatnio dość często. Ludzie, którzy nie znają odludzia pytają i zazwyczaj wystarcza im odpowiedź, że mieliśmy dość życia w mieście. Zaś wszyscy, którzy mieli możliwość zagościć u nas na chwilę podchodzą do sprawy troszkę dogłębniej. Z jakiego powodu?
Sam przejazd do naszej wsi przysparza dość niezwykłych wrażeń. Rozległa przestrzeń roztoczańskich pól nieprzywykłych potrafi mocno przytłoczyć. Droga, którą pniemy się pod spore wzniesienie sprawia, że czujemy jakby prowadziła do nieba, tak też została przez nas nazwana- drogą do nieba. Niesamowicie wygląda nią podróż w zimowy dzień, kiedy prawie nie widać żadnych punktów orientacyjnych, a kolor zachmurzonego nieba zlewa się z ośnieżonymi polami. Człowiek czuje się wtedy maleńkim pyłkiem w bezgranicznej bieli.
Są to więc odczucia budzące jakąś refleksję. Bywa bardzo dużo chwil na naszym odludziu, kiedy człowiek staje oniemiały i może tylko patrzeć na to co się dzieje dookoła. Błękit nieba, burzowe cumulonimbusy siejące błyskawicami, fronty wałowe lecące jak oddział ciężkozbrojnej husarii, zwykłe wschody słońca i banalne jego zachody. Każdy niepowtarzalny i urokliwy, a do tego rozgwieżdżone niebo nocą, od którego nie można oderwać wzroku... Wszystko udźwiękowione ciszą jakiej nie można usłyszeć nigdzie indziej. Nie jest to typowa głucha cisza. Ta nasza zawiera wszelkie odgłosy przyrody, takich nie da się usłyszeć w mieście.
Brak ludzi nie jest w takim miejscu żadnym problemem. Nawet wtedy, gdy dwumetrowe zaspy odcinają nas od cywilizacji na kilka dni. Na takie historie trzeba być najzwyczajniej gotowym, bo jedyne co można wtedy zrobić to zwyczajnie przeczekać najgorsze i wykorzystać ludzką zaradność do kształtowania sytuacji na swój sposób.
Kiedyś myślałem, że jedynym czynnikiem motywującym naszej przeprowadzki jest wyłącznie ucieczka od wątpliwych przyjemności życia w mieście. Po prawie trzech latach wiem, jaką prawdziwą przyjemność daje życie po swojemu. Wymaga to sporego wysiłku, ale każda chwila spędzona na odludziu jest warta wszelkiej pracy jaką włożyliśmy w to miejsce.


Ręce opadają...



Ręce opadają, gdy czyta się takie rzeczy... Grunt to przepchnąć problem za miedzę, niech martwią się inni. Podobnie było z Kajtkiem, nasza gmina nie ma podpisanej umowy z weterynarzem na udzielanie wszelkiej pomocy dzikim zwierzętom, mimo, że nakłada taki obowiązek ustawa. Dodam tylko, że z terenem naszej gminy graniczy Roztoczański Park Narodowy, a w jej granicach leży cały Szczebrzeszyński Park Kraiobrazowy. Cóż więcej można komentować...

niedziela, 23 listopada 2014

Z fejsem twarzą w twarz


 Facebook to miejsce, które do tej pory omijałem szerokim łukiem. Mając kiepskie doświadczenia z Naszą Klasą, która przerodziła się w dziwny twór NK, jakoś nie pałałem wielką chęcią do powrotu na portale społecznościowe. Jednak mieszkanie na odludziu i kilka innych powodów, o których pewnie napiszę w przyszłości spowodowało, że stanąłem z fejsem twarzą w twarz.
Dla wielu osób kawa przed komputerem bez fejsa nie smakuje jak kawa. Zwyczajnie zostali wchłonięci. Jak dla mnie to szału nie ma. Wkurzająca jest świadomość, że człowiek jest ciągle infiltrowany przez system, który chce wydobyć o nim jak najwięcej informacji. Idzie to jeszcze jakoś ścierpieć olewając najzwyczajniej wszelkie zapytania o pozorne głupoty i blokując co się da. Fejs ma służyć wyłącznie do ułatwienia i poszerzenia kontaktów ze światem. Klikanie w "lubię to" wydaje mi się najbzdurniejszą funkcją fejsa. Wolałbym dowiedzieć się dlaczego ktoś coś polubił. Tych, którzy coś polubią na moim blogu zapraszam do pisania komentarzy. Kontakt z unikalnymi czytelnikami to coś, czego mi tutaj brakuje, a co z pewnością daje zadowolenie i przyczynia się wszelkim inspiracjom.  Na razie relacje fejsowe wydają się być bezosobowe, wynika to może z tego, ze nie oswoiłem się jeszcze z obsługą wszystkich funkcji, na co zwyczajnie szkoda mi czasu. Więc zaglądam tam czasem i na razie nic poza tym.

Ile kosztuje kot





Kilka dni temu, po prawie dwóch miesiącach wróciła nasza kotka. Zanim przyszła do domu musiałem ją jeszcze zdjąć z drzewa, na które uciekła przestraszona przez psy. Na szczęście w sposób kontrolowany oboje wróciliśmy na ziemię nie sprawdzając w praktyce jak działa prawo Newtona.
Gabcia po powrocie jadła jak opętana. Niestety była chora, co objawiało się ciężką biegunką. Nie obyło się bez wizyty u weterynarza i kilku zastrzyków. Gabi powoli wraca do zdrowia. Weterynarz podejrzewa, że została przez kogoś zamknięta w jakiejś komórce lub spichlerzu. Twierdzi, że spotykał już ludzi, którzy łapali czyjeś koty i zamykali w pomieszczeniach, aby te pilnowały worka zboża przed myszami... Na wsiach kot ma łapać myszy, a do tego traktowany jest jak szkodnik. Jeden więcej, jeden mniej- bez różnicy.


Czasem gdy opowiadam o naszych zwierzakach zdarza się usłyszeć komentarz, że kot ma sam sobie zdobywać pożywienie, a jakiekolwiek leczenie to już brewerie właściciela. O szczepieniach nie wspominając. Gdy dochodzi do tematu sterylizacji, czy operacji widzę tylko szeroko otwarte oczy i wielkie zdziwienie. Kto to widział wywalić tyle kasy na kota i to w dodatku zwykłego dachowca. Przecież kotów jest tyle, że jak ten jeden padnie, to żadna strata. Koszt zabiegu i leczenia przewyższa wartość kota...
Wszystkimi naszymi zwierzakami zajmujemy się z taką samą troską i nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy warto płacić za leczenie psa przybłędy, którego pogryzły kleszcze. Staramy się jak tylko możemy, żeby każdy zwierzak jaki trafi na odludzie otrzymał wszelką pomoc.



piątek, 21 listopada 2014

Pierwszy śnieg

Odludzie po dzisiejszej nocy obudziło się przyprószone pierwszym śniegiem. Na razie nie zdołał nawet przykryć bielą przeoranych pól. W umiarkowanych ilościach śnieg dodaje uroku otoczeniu, gorzej jak się w niebie coś oberwie i zasypie nas dwumetrowymi zaspami... Na wszelki wypadek robię takie coś...




Odkładnice pługa zrobione są ze starego zbiornika LPG, który został rozcięty i uformowany w płaszczyzny, które są bardziej płaskie. Od spodu dojdzie jeszcze guma. Pozostało zrobić jarzmo mocowane do samochodu i mechanizm podnoszenia pługa. Mam nadzieję wyrobić się do wiosny ;)
Znając życie, jeśli skończę robotę i pług będzie gotowy, to będziemy mieli bezśnieżną zimę.


środa, 19 listopada 2014

Proste rzeźby ogrodowe- część druga

Dawno temu rozpocząłem temat rzeźbienia dla opornych, idzie zima więc pasowałoby go dokończyć. Podstawy obróbki przy pomocy szlifierki kątowej zostały już opisane. Pozostaje wykończyć wyrzeźbiony świecznik. Użyłem do tego zwykłej bejcy spirytusowej w kolorze dąb rustykalny, następnie całość polakierowałem bezbarwnym lakierem akrylowym do drewna. Żeby świecznik wyglądał jak świecznik zmajstrowałem podstawki pod świece z gotowych odkuwek w kształcie kwiatków. Kowal z casto zrobił je doskonale, ja dospawałem tylko kolce do mocowania świec i łodygi z pręta o średnicy 8mm. Całość zaoksydowana w oleju. Po oksydowaniu podstawki zostały wklejone w otwory w rzeźbie. Całość wygląda tak:







Długość kolców nie jest przesadzona, mają utrzymać pochodnię. Postaram się zrobić fotki z pochodniami i wkleić poniżej. Mam nadzieję, że mój pomysł zainspiruje kogoś, kto nawet nie podejrzewał, że kiedykolwiek coś wyrzeźbi własnoręcznie.

wtorek, 18 listopada 2014

Czasem trzeba odpuścić...

Jakiś czas temu rozpocząłem współpracę z Klubem Batalionowym. Jako instruktor prowadziłem zajęcia plastyczne z dziećmi i dorosłymi. Praca była o tyle ciekawa, że praktycznie poza stałymi obowiązkami mogłem robić różne rzeczy, które wykraczały daleko poza wymagania moich szefów. Taka sytuacja przy szerokim spektrum zainteresowań wydawała się być wymarzoną. Niestety pogodzenie pracy w dwóch firmach i w dwóch diametralnie różnych zawodach okazało się być trudnym do realizacji. Powstawały sytuacje, kiedy przemieszczałem się tylko z jednego miejsca pracy do drugiego. Maratony bez snu dochodziły do 48 godzin. W pewnym momencie nawet coś co daje wielką satysfakcję stało się nie wystarczające. Tym bardziej, że gratyfikacja finansowa ze współpracy z wojskiem wystarczała na pokrycie kosztów przejazdu... Nigdy moim priorytetem nie było dążenie do zarabiania wielkich pieniędzy. Jednak najważniejszym czynnikiem, który spowodował rezygnację było permanentne przemęczenie. Minął miesiąc zanim doszedłem do siebie. 
Człowiek ma granice wytrzymałości i o ile jednostkowe przekraczanie tych granic nie powoduje jakichś perturbacji, o tyle stałe przeginanie staje się destrukcyjne. Trzeba o tym pamiętać. W moim przypadku musiałem zrezygnować z pracy, która dla mnie była czystą przyjemnością. Są jednak w życiu sprawy ważniejsze i czasem trzeba odpuścić...

poniedziałek, 17 listopada 2014

Edycja do wpisu na temat pochodni

Kilka osób czytając instrukcję wykonania prostej pochodni pytało mnie, czy nie dałoby się zrobić do tego fotek dla lepszego zobrazowania poszczególnych czynności. Znalazłem wreszcie trochę czasu i oto efekty...

Wszystkie potrzebne materiały



Świecę zawijamy w cztery ręczniczki papierowe...


...i oklejamy kawałkiem taśmy malarskiej.


Następnie całość owijamy gazetą lub szarym papierem i znów oklejamy taśmą na obu końcach.


Nadmiar papieru z obu stron odcinamy.


Trzy patyki długości ok. 50cm będą tworzyć rękojeść. Oklejamy taśmą na środku i jednym końcu.


W rozwidlenie na drugim końcu wsuwamy pochodnię i oklejamy taśmą.


Gotowa pochodnia.


Pali się mimo silnego wiatru.
Mam nadzieję, że już teraz da się załapać o co chodzi z tą pochodnią. Oczywiście jest to wersja najprostsza i stosowana zazwyczaj w trudnych warunkach. Do zastosowania w ogrodzie można wykonać długie drzewce wbijane w ziemię. Można zrobić także rodzaj świecznika z metalowymi podstawkami do postawienia na stole. Zwykłe świece mogą palić się tylko przy bezwietrznej pogodzie. Te zaś wytrzymają nawet dosyć silne podmuchy wiatru.
Taka własnoręcznie zrobiona pochodnia daje wielką satysfakcję dzieciakom. Oczywiście trzeba pamiętać o wszelkich zagrożeniach związanych z używaniem otwartego ognia. W sumie powinienem napisać ostrzeżenie: "Nie róbcie tego sami w domu". Ja jednak napiszę: "Róbcie i dobrze się przy tym bawcie" :)

Duszenie kota albo moja alergia



 Nie, nie będzie to wpis o duszeniu przemiłych futrzaków. Kilka lat temu zorientowałem się w dość nieprzyjemny sposób, że mój organizm nie toleruje kotów, a w zasadzie alergenów, jakie rozsiewają. Kilkanaście minut pobytu w pomieszczeniu, w którym przebywał kot i moje spojówki zaczynały swędzieć tak, że miałem ochotę wydrapać sobie oczy. Układ oddechowy reagował zaś jakby został porażony gazem łzawiącym. Kaszel, kichanie i silne pobudzenie oskrzeli, które jak opętane zaczynały zatapiać mnie ogromnymi ilościami śluzu. Najgorsze w tym wszystkim były noce. Mimo tego, że alergeny nie działały już bezpośrednio na organizm, to w czasie snu doznawałem silnego skurczu oskrzeli, który powodował, że zaczynałem się dusić. Całkowity powrót do normalności następował dopiero po 24 godzinach. Nic dziwnego, że starałem się omijać wszelkie miejsca, gdzie występowały koty. Moje negatywne podejście do futrzastych stworków poza alergią utrwalały stada kotów wałęsające się pod blokiem, w którym mieszkaliśmy. Kociarstwo dokarmiane przez babcie emerytki wykorzystywało parkujące samochody jako wygodne i ciepłe leżaczki. Pal licho, żeby taki kocur wlazł tylko na auto i się położył, to można było jeszcze jakoś ścierpieć. Gorzej, że po jego wizycie od przedniego zderzaka po klapę bagażnika, nie wyłączając przedniej i tylnej szyby zostawały ubłocone ślady łapek. Najgorsze jednak w tym wszystkim było zaznaczanie terenu przez kocury. Było ich przynajmniej kilka, więc każdy chcąc przebić poprzednika i konkurenta do terytorium sikał na koła jak najwyżej się dało. Nie dość, że samochód śmierdział na kilometr, to jeszcze korozja powodowała, że do wymiany koła trzeba było użyć młota, żeby felga odspoiła się od osi. Nie pomagało stosowanie smarów, koci mocz przepalał wszystko...

Awersja do kotów trwała do czasu wyprowadzenia się na wieś. Dwa małe kocurki, jakie dostałem od kolegi z pracy skutecznie przysłużyły się oswojeniu z naszym nowym miejscem życia. A wpis o tym jak polubić koty przyczynił się do poznania kilku fajnych osób z pewnego forum, gdzie zaczęła się moja przygoda z pisaniem bloga.
Po pewnym czasie mój organizm coraz bardziej przyzwyczajał się do obecności alergenów. Po roku, prawie nie odczuwałem żadnych dolegliwości po pobycie w jednym pomieszczeniu z naszymi kotami. Jak się okazało jednak całkiem niedawno nasza mała Kluska spowodowała nawrót alergii.
Domyślam się, że spowodował go inny genotyp alergenu, do jakiego mój organizm nie był przyzwyczajony. Ponieważ kociak z racji swojego wieku nie może jeszcze przebywać poza domem, musieliśmy tak zorganizować nasze otoczenie, żeby wpływ kota na moje życie był jak najmniej bolesny. Niestety nie obyło się bez ataków astmy i wspomagania lekarstwami. Z dnia na dzień sytuacja ulega poprawie i kot dusi mnie coraz mniej :)

Dla osób zainteresowanych ciekawy artykuł o alergenach przenoszonych przez zwierzęta. Z moich obserwacji na własnym organizmie wynika, że od przeprowadzki na wieś coraz mniej reaguję alergicznie na wszystko, co mnie do tej pory uczulało. Dawniej wejście do stodoły pełnej siana było równoznaczne z objawami porażenia gazem bojowym. Teraz sianokosy to kilka kichnięć więcej.
O naturalnym odczulaniu jeszcze pewnie coś napiszę, a teraz idę pogłaskać Kluskę, bo pewnie czuje się samotna :)

piątek, 14 listopada 2014

Ankieta

Doszedłem do wniosku, że coś z tym moim blogiem trzeba zrobić. Można powiedzieć- lepiej późno niż wcale. Znam nawet kogoś, kto z pewnością dołożył by mi jeszcze kilka milszych komplementów... ;)
Z tego powodu zamieszczam tu obok małą ankietę z prośbą o zaznaczenie którejś z odpowiedzi.
Jednocześnie dziękuję za głosowanie. Niestety nikłość wpisów w komentarzach powoduje, że dziwnie prowadzi się ten blogomonolog.

Kajtek odleciał...

Kilka dni temu Kajtek pojawił się na ostatni posiłek. Od sobotniego popołudnia nie przyleciał już ani razu.
Przez ostatni tydzień znikał na coraz dłuższy czas. Wracał w południe, albo dopiero wieczorem. Zjadał porcję kurzych serc i właził na swoje "gniazdo". 
Trudno jest powiedzieć, co spowodowało, że postanowił odlecieć. Trudno jest także określić gdzie mógł polecieć. Być może wrócił na swoje stare gniazdo i tam jest dokarmiany przez ludzi, więc nie potrzebuje przylatywać do nas. Raczej nie postanowił porwać się na odlot do Afryki. 

Poszukiwanie zdrowego i w pełni sprawnego bociana w takiej sytuacji nie ma żadnego sensu. Odległości jakie potrafi bez wysiłku pokonać są spore, poza tym raczej nie zechce posłuchać prośby do powrotu na odludzie...

Pomagając dzikim zwierzakom trzeba mieć świadomość, że kiedyś przyjdzie czas rozstania. Jeśli takie zwierze jest na tyle zdrowe, żeby ruszyć własną drogą, to można to tylko uważać za sukces. 
Trzymiesięczny pobyt Kajtka na odludziu nauczył nas, że warto wysilić się i robić wszystko, co w ludzkiej mocy by ratować dzikie zwierzaki. Nie zawsze jest to łatwe i wymaga zdobycia sporej wiedzy, ale warte jest każdej chwili spędzonej w ich obecności.

czwartek, 6 listopada 2014

Im dalej w las...

...Tym więcej drzew. Sezon grzewczy płynie sobie spokojnie ze wskaźnikiem "minimum" przy sterowniku z temperaturą. Mimo wszystko coś czasem trzeba do kominka wrzucić. To coś trzeba wcześniej przygotować i o ile na początku mojej kariery wieśniaczej rąbanie drewna dawało mi spore zadowolenie, o tyle po dwóch latach wolałbym czas przeznaczony na obróbkę opału przeznaczać na pożyteczniejsze i może bardziej przyjemne rzeczy.
Nie, nie myślę tu o leżeniu brzuchem do góry. Zwyczajnie mam tyle innych zajęć, że to co konieczne wolałbym zredukować do niezbędnego minimum. Jak to zrobić? Można na dwa sposoby- zapłacić komuś za ciężką pracę, albo usprawnić na ile się da "proces produkcyjny" i zakasać rękawy samemu... Jeśli chodzi o pierwszą opcję, tniemy koszty, więc komentować nie muszę ;) Zabrałem się więc za usprawnienia.

Drewno w tzw. metrach trzeba na początek przeciąć na trzy kawałki, które następnie traktuje się moją nieocenioną siekierą x27. Cięcie na kobyłce odpada, zbyt długo schodzi z układaniem pniaczków. Do tego niektóre czasem ważą tyle co ja sam... Cięcie na szerokim pniaku z wyciętym rowkiem (tak robiłem do tej pory) jest męczące, zbyt mocno nadwyręża plecy. Po kilkunastu pniaczkach trudno się wyprostować.
Wymyśliłem więc taką rampę, na którą spokojnie można załadować około pół metra sześciennego drewna.


Rampa z desek

Ząbki


Po załadowaniu drewna odpalam piłę i nie wyłączam silnika aż do ostatniego kawałka jaki jest na rampie. Kolejne pniaki ściągam takim pazurkiem- jednocześnie trzymając cały czas uruchomioną piłę w lewej ręce. Pniaczki nieobracają się pod wpływem działania łańcucha piły dzięki zabezpieczeniom zrobionym z mechanizmu podnoszenia szyby w samochodzie. Nie ma to jak ostre ząbki :)

Pazurek


Pocięcie jednego załadunku drewna z rampy zajmuje 7 do 9 minut. Oszczędność paliwa i oleju do piły to 50-60%. To już wymierne efekty :) Porąbanie pociętego drewna zajmuje ok. 20-25min. Z ułożeniem na palecie cała obróbka zajmuje 45 minut. Wydajność wzrosła trzykrotnie. Między innymi dzięki nowemu bolidowi do przewozu drewna.

Bolid transportowy, a w zasadzie mała przyczepka


Rampa to na razie prowizorka, ale szkoda było mi marnować lepszych materiałów niż stare deski z szalunku. Konstrukcja sprawdzona, więc w wolnej chwili będzie można zbudować coś trwalszego. Na razie i taka wystarcza, a ja cieszę się, że mogę mniejszym nakładem sił i środków zaoszczędzić jeszcze sporo czasu :)
Pomysł nieopatentowany, więc jeśli ktoś potrzebuje... :)

poniedziałek, 3 listopada 2014

Kajtkowe wieści

Kilka osób pytało mnie już, w jaki sposób poradzimy sobie z boćkiem w zimie. Wzbudziły w nas tymi pytaniami wiele wątpliwości. Postanowiłem wyjaśnić na ile mogą być uzasadnione. Po konsultacjach z dr Andrzejem Kruszewiczem, dyrektorem warszawskiego zoo, który uratował setki bocianów w swoim azylu, jesteśmy już spokojniejsi. Dostaliśmy listę zaleceń co do odżywiania Kajtka i zabezpieczenia mu odpowiednich warunków zimą. Dr Kruszewicz zapewnił nas, że nie mamy się o co martwić. Bociany spokojnie wytrzymują dziesięciostopniowe mrozy i dopiero poniżej tej temperatury trzeba zapewnić im miejsce w pomieszczeniu. Może być to zwykła stodoła. Ogrzewany garaż to już ekstrawagancja...

Kilka dni temu Kajtek przebiegł obok mnie z kępą zeschniętej, skoszonej trawy w dziobie. Po chwili znów pognał z kolejną kępą za dom. Za jakiś czas zobaczyłem jak zasuwa z patykiem, potem poniósł następnego. Powoli, żeby go nie spłoszyć podszedłem zobaczyć co on tam kombinuje. Okazało się, z Kajtek zaczął budować gniazdo. O ile budowa na szczycie piwniczki nie byłaby niczym szczególnym, o tyle składanie budulca na tarasie może już lekko dziwić. Do tego nie pozwala posprzątać tej swojej kupki patyków. Zapewne ma to dla niego jakieś znaczenie, więc staramy się nie ingerować. Taras do wiosny i tak będzie wyłączony z użytku, więc kilka patyków może sobie na nim leżeć.



Kajtkowe loty są już na tyle stabilne, że pozwala sobie na precyzyjne lądowania na słupie. Staje tam sobie na kilkadziesiąt minut i obserwuje otoczenie, od czasu do czasu układając piórka. Coraz częściej ciekawość przyciąga go w okolice garażu, gdzie akurat majstruję wózek. Staje przed wejściem i zagląda przez otwartą bramę do środka. Wykorzystuję te jego odwiedziny do podawania mu jedzenia. Kiedy przyjdą mrozy o wiele łatwiej będzie można go zwabić do środka.

Jeszcze kilka słów o nowym mieszkańcu odludzia. Kilka tygodni temu zaginęła nasza kotka Gabcia. Poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Zapewne spotkała ją jakaś zła przygoda. Niestety mamy nie wielki wpływ na otaczającą nas przyrodę i takie historie musimy traktować jako normalną kolej rzeczy. Brak kotki kiepsko wpływał na nasze samopoczucie. Zwyczajnie w domu brakowało nam kogoś. Żona znalazła ogłoszenie, w którym ktoś z sąsiedniej wsi chciał za darmo oddać kilka małych kotków. Od tygodnia nasz dom dewastuje ten oto stworek, ma na imię Kluska.











Słodziak kiedy śpi. Niestety strzelić jej fotkę, kiedy biega po domu, to rzecz chyba niewykonalna. Kluska ma nadpobudliwość, żeby nie powiedzieć ADHD. Ale to ostatnio modne...

Nie uważam się za wielkiego grzybiarza, ale takiej okazji trudno było odpuścić. Nasze przydomowe zagłębie opieńkowe. Do lasu to ja mogę pójść na spacer, grzyby zbieram pod domem.