poniedziałek, 15 grudnia 2014

Dziennik pokładowy 7

Co na pokładzie?

Korniszon nam zniknął … i już uspokajam, znalazł się, a ja nie miałem z tym faktem nic wspólnego. Mogę nawet udokumentować odpowiednie alibi.
Okazało się, że Korniszon zapragnął jednak dachu nad swym krótkonogim żywotem. Skorzystał z okazji i dostał się do naszej szopy otworem komunikacyjnym dla kotów. Udało mu się to jednak tylko w jedną stronę. Teleportacja na zewnątrz już się nie powiodła. „Odnalazł” się po dobie czasu. Właśnie mieliśmy wyjeżdżać do pracy, gdy żona zobaczyła w szczelinie, którą przechodzą sobie koty nos Korniszona. Popiskiwał cichutko i nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Rad, nie rad otworzyłem wrota do szopy. Wylazł merdając całym sobą z radości i wpadł w „uściski” Happy, która już okazywała oznaki tęsknoty za swym najbliższym kumplem. Zostawiliśmy ich żeby nacieszyli się sobą. W ogóle nie zwracali uwagi na to, co dookoła nich się działo.
Od kilku dni Korek śpi sobie w szopie. Co prawda próbował zaadoptować sobie budę kotów na mieszkanie, ale chyba pogoniły mu kota, poza tym nie bardzo mieścił się do środka. Trzeba będzie mu zrobić jakieś ciepłe legowisko. Otwór do szopy został powiększony, ale tylko na gabaryty Korniszona. Zazdrość Happy spowodowałaby pewnie ciągłe awantury. Teraz każdy ma swoje miejsce i nikt nikomu nie przeszkadza.


Na dobranoc fotka z nowego sprzętu- tego od Mikołaja. Funkcji i możliwości tyle, że pewnie nie zgłębię ich nigdy. Przełączam na manual i staram się tylko ustawić ostrość. Potem robię pstryk i księżyc z ostatniej pełni uwieczniony nad domem idealnych sąsiadów.




17 stycznia Jan i Antoni poleją sobie kolejkę rumu z okazji imienin.
Ktoś zostanie przygnieciony kolejnym roczkiem cisnącym po karku. Może kilku kombatantów zanuci "Okę" i powspomina jak oswobodzili Warszawę w drodze do Berlina...

Dla nas ten dzień będzie zawsze kojarzył się ze zwrotem na życiowym kursie o 180 stopni. Większość życia spędzona w bloku z lat sześćdziesiątych. W mieszkaniu, którego remont ciągnął się z małymi przerwami na życie od połowy lat 90-tych, pochłaniając każdy luźny grosz. Nie było kiedy pojechać na wakacje, bo albo trzeba było zarabiać na kolejny etap komediodramatu, albo tworzyć kolejny jego akt... Nie dało się jednocześnie wyremontować wszystkiego od podstaw i mieszkać w remontowanym mieszkaniu.

Przyszedł wreszcie ten dzień, który zmienił wszystko. Znaleziona przez żonę oferta sprzedaży domu, w której nie wyświetlały się fotki. Wyobraźnia rozkręcona do granic możliwości, potem wyjazd, żeby zobaczyć dom, którego obraz przegonił nasze wszelkie wcześniejsze wyobrażenia... I pustka dookoła, i droga do nieba, którą teraz podążamy kilkukrotnie w ciągu dnia... Dwa miesiące walki o kredyt. Lęk o to, czy damy radę go spłacić. Radość, że wreszcie będzie można usiąść z kubkiem herbaty przed drzwiami i durzyć się świeżym powietrzem. Cieszyć przestrzenią i ciszą... Podrapać za uchem kota, pogłaskać psa...
Z drugiej strony strach przed tym, co nieznane. Nowym otoczeniem, odległością od cywilizacji. Świadomością tego, że tylko sami możemy sobie z tym wszystkim poradzić... Że wszystko w naszych rękach, tylko naszych rękach...

Czy było warto? Biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczyliśmy do tej pory uważam mieszkanie w bloku za pomyłkę. Oczywiście lepsze było to, niż nie mieć własnego kąta. Bardzo dużo ludzi tylko o tym marzy... Ale mieć własny dom, choćby i z współwłaścicielem w postaci banku daje przynajmniej potencjał niezależności. Coś, co możemy wykorzystać w taki sposób jaki uważamy za najlepszy dla nas...
Czasem najtrudniej jest chwycić ster we własne ręce i podążać tam gdzie chcemy, choćby i  pod wiatr... :)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Daleki patrol

W celu podtrzymania zdolności bojowych w trudnych warunkach pogodowych wybraliśmy się z sierżantem na patrol. Jak wiadomo wszystkim związanym z armią, każda pogoda jest pogodą taktyczną. Wczoraj śnieg znów padał poziomo i wbijał się ostrymi igłami w twarz. Trzeba więc było działać taktycznie, z myślą o strategicznym celu zachowania przejezdności naszej drogi.
Coś było jednak nie w porządku, bo sierżant lekko niedomagał. Pewnie był po ciężkiej służbie w nocy, albo zwyczajnie zabalował i przyznać się nie chciał… Skończyło się na tym, że musiałem go wszędzie za sobą ciągać. Sierżant jak przystało na twardziela swoją masę ma, więc trzeba było go przytroczyć na podwójnej cumie do haka samochodowego. Mimo sporej masy i obfitych rozmiarów całą drogę zataczał się, jakby nie do końca jeszcze doszedł do siebie po upojnej nocy. Musiałem mu dorzucić na plecki trochę obciążenia. Po przywaleniu go ciężkim dębowym pniakiem troszkę się ustabilizował. Uderzał w zaspy swymi ramionami i nie cofał się już przed ciosami.
Dla pewności na patrol zabraliśmy także psy. Całą drogę osłaniały nam tyły, drepcząc tuż za sierżantem, zdziwione, że na spacer można sobie wyjść biegnąc za samochodem :)
W formacji ubezpieczonej dobrnęliśmy do końca zagrożonego terenu i wróciliśmy bez złych przygód do domu. Sierżant po całej akcji był zmęczony, ale wiadomo już od dawna, że na kaca najlepsza jest praca. Dołożyłem mu jeszcze jednego dębowego pniaka, żeby się czuł pewniej i czekamy teraz na kolejne zajęcia taktyczne… ;)
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wyszedłem z domu po drewno, akurat psiory gdzieś pognały, więc nie było skomlenia Happy o zabawę. Zapadał zmrok, zrobiło się szaro. Nasze wzgórze przykryła mgła i padający gęsto śnieg. Lasów w oddali nie było widać już od dawna, a wszystkie kontury pobliskich krzaków i starych domów zaczęły rozmazywać się w szarościach i niknąć w ciszy. Jedyny szmer, jaki było słychać powodowały spadające płatki śniegu uderzające o zesztywniałe od lodu gałązki na mojej ulubionej brzozie. Żadnych światełek nie było widać na horyzoncie, żadnej łuny nad niedalekimi miastami. Mrok rozpraszała tylko biel śniegu. Gdyby wziąć pędzel i namalować taki obraz… Tylko jak zawrzeć w nim te wszystkie odczucia, jakie człowiek ma w sercu, gdy to wszystko widzi i czuje całym swoim jestestwem… Niby zwykła szarość i cisza, a ile radości w sercu, że można być tu w tym miejscu i uczestniczyć w takim misterium…


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Właśnie wróciłem i melduję, co następuje:
Wyjechaliśmy małym osiołkiem o własnych siłach. Drogi nie było widać. Jeśli Pan Pługowy jechał po moich śladach, to istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że odśnieżył komuś kawał pola... :D Co prawda pojawił się równo z hejnałem, ale lepiej późno niż wcale.
Ja w tym czasie zdążyłem wrócić z Zamościa. Odśnieżyłem łopatologicznie płytę postojową dla osiołków, uprzednio zakopując się autkiem w wielkiej zaspie usypanej na samiuśkim jej środku :)
No jak osiołek mówi- nie jadę, to nie jedzie.
Postał, pomyślał, odpoczął i pozbył się swędu palonego sprzęgła. Jak mu ładnie odśnieżyłem grunt pod kopytkami doszedł do wniosku, że może sierżanta pociągnie.
Zaprzęgłem i pojechaliśmy na 4L, bo na 4H za bardzo robił bokami. Dla niewtajemniczonych 4L i 4H, to przełożenia terenowe- wolne i szybkie.
Sierżant twardy jest, ale kilkucentymetrowej skorupy zamarzniętego śniegu nie bardzo chciał chwycić. Trzeba było go troszeczkę bardziej zmotywować i w końcu wrył się stalowym dziobem w zamarznięty śnieg. Głęboko krusząc skorupę parł do przodu i rozsuwał ją na boki. Prawie jak lodołamacz.
Poganialiśmy sobie tak w obie strony.
Dojazd jest. Pan Pługowy wpadł swoim sprzętem i rozgarnął resztę drogi :)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Breja i tyle, panta rhei...
Dobrze, że na pokładzie jesteśmy, to nam przynajmniej pływanie nie zaszkodzi ;)
Na początku na śnieg do kolan spadł deszcz. Potem przyszedł mróz i zrobił skorupę grubą na 10cm z miękkim puchem pod spodem. Nie dało się po tym chodzić, każdy krok powodował głuche łupnięcie, a potem noga do kolana wpadała w śnieg. Usunięcie tego śnieżnego betonu ze ścieżek na posesji polegało na rozkuwaniu szpadlem i przerzucaniu lodowych pustaczków szuflą.
Odkuwanie daszku zajęło mi półtorej godziny. Myślę, że zaspa, która tam powstała miała masę około półtorej tony. Usunąłem to na dzień przed odwilżą, teraz nawet nie chcę myśleć ile by to wszystko ważyło. Daszek jest ewidentnie spitolony i trzeba będzie coś z nim zrobić, albo wiosłowanie szuflą na dachu wejdzie do tradycji na pokładzie. Kondycja za to wraca, strach mi pod łapska podchodzić :) Gitara aż furczy jak się uczepię...

Jeździ się tylko coraz gorzej. Póki był ubity śnieg, jazda szła jak po autostradzie, teraz znów jest offroad- śnieżna breja do pół koła. Raz się jedzie w koleinach rozbryzgując wszystko wyżej dachu auta, a za chwilę niesie już samochód bokiem w pole... Już nawet żona nie narzeka, że szarżuję :) Bo tak w zasadzie to nie szarżuję, tylko się staram. Jak się wkleję, to będzie musiała albo usiąść za kierownicą, albo wypychać strojąc po kolana w brei. Chyba jednak lepiej jest jechać o własnych siłach, choćby bokiem.
Technikę jazdy to mamy gdzie doskonalić, oj mamy. Szkoła za darmochę, a przyroda to najlepszy nauczyciel. Tylko jakoś nikogo nie możemy namówić do odwiedzin. Ciekawe dlaczego? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz