poniedziałek, 1 grudnia 2014

Dziennik pokładowy 3

Czasem człowiek potrafi się zdziwić, jak nie wiele wie... Wyobraźnię przestrzenną mam raczej w normie. Potrafię z niej nawet korzystać przy tworzeniu rzeźb, czy scenografii. Zdarzyło się jednak pewnego letniego dnia, że moje umiejętności w określaniu objętości dość mocno mnie zawiodły.


Zima tuż, tuż ;) więc kupiliśmy drewno na opał. Nie rozdrabnialiśmy się zbytnio, zamówiłem 25 metrów drewna dębowego. Cena stosunkowo nie wysoka, 160 zł za metr. Tylko tak chyba nie do końca orientowałem się ile to jest te 25 metrów. Przyjechał pan odpowiednim pojazdem, z odpowiednim sprzętem do rozładunku. W kwadrans zrzucił ładunek czyli całkiem sporą pryzmę pniaków. No to ja do płacenia, a on na to, że zapłacę jak dowiezie resztę...
-Yyyyaaa, a resztę, no tak resztę...
Okazało się, że całość tych 25 metrów drewna to taki całkiem spory wagon. Podwórze wygląda jak skład tartaczny. Troszkę roboty przede mną, bo muszę to wszystko pociąć i połupać. No ale teraz już wiem jak wygląda 25 metrów drewna :)
Dodatkowo w gratisie dostaliśmy od pana 26 drągów bukowych na huśtawkę, chyba jestem dobrym klientem, bo z tych drągów można zrobić cały plac zabaw...

Wczorajszy dzień poza silnym wiatrem i wieczorną ulewą przyniósł nam na pokład nowego lokatora.
Od dawna planowana wyprawa do schroniska dla zwierząt doszła wreszcie do skutku. Happy, bo tak nazywa się suczka, którą adoptowaliśmy jest lekko przestraszonym kundelkiem. Widać po jej zachowaniu i nieufności do ludzi, że przeżyła sporo nieciekawych sytuacji. Ale już wieczorem, po kilku godzinach spędzonych z córką trochę się "odblokowała".
Nawet koty toleruje. Jest jednak problem, bo te szelmy mimo swojego młodego wieku chcą mieć pełnię władzy na pokładzie i prowokują ją. Potem muszą uciekać do szopy i ratować swoje futra. Czasem bez interwencji służb porządkowych się nie obejdzie. Jakoś sobie zwierzaki muszą poukładać stosunki i zakres władzy. Reagujemy tylko w sytuacjach podbramkowych, gdy zęby Happy kłapią za ogonami syczących i nastroszonych kotów.
Happy jako najbezpieczniejsze miejsce wybrała sobie... samochód. Co prawda pod maskę się nie wepchnie, ale tak jak koty lubi sobie poleżeć pod samochodem. Istny cyrk mamy na podwórzu :)




--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Raz staruszek spacerując w lesie,
Napotkał liść przywiędły i blady,
I pomyślał znowu idzie jesień,
Jesień idzie, nie ma na to rady…

Przyroda jasno daje do zrozumienia, że sezon grzewczy coraz bliżej. Mimo niedawnych upałów i Bizonów szalejących po polach porośniętych zbożem wszelakim. Czuć już…
No dobra wydawało mi się :)

Robota idzie pełną parą i nie bardzo jest czas na pisanie, stąd też w dzienniku hula wiatr…
Trwa obróbka drewna na opał. W międzyczasie tydzień temu rozebraliśmy kolejną szopkę. Kilka godzin pracy i wydatna pomoc grawitacji spowodowały, że budowla, w której każda ściana była zawieszona w przestrzeni gdzieś pomiędzy płaszczyzną pionu i poziomu legła u naszych stóp.
Aż dziw bierze jak to wszystko wytrzymywało większe wiatry. Chyba całość nie zawaliła się tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia, że w tym miejscu coś ma nam zasłaniać horyzont. Wszystkie cztery słupy przegniły tuż nad ziemią. Po osłabieniu konstrukcji i wyrwaniu kilku desek całość rozbujana wyłącznie „temi ręcami” zwaliła się na bok. Już szykowałem sobie plan, jak to dziadostwo podczepić liną do haka w aucie. A tu poszło jak z domkiem z kart. Całe szczęście, że nie próbowałem zawalić szopy samochodem, bo z pewnością skończyłbym w kukurydzy sąsiada z drewnianymi zwłokami szopy na dachu…

Nowej drewutni jeszcze nie ma, ale miejsce, w którym będzie stała już zapełnia się drewnem na opał. Robota szła jak krew z nosa z powodu upałów. Na szczęście już jest chłodniej i gdyby nie występowanie miejscowych bólów, spowodowanych dotychczasowym trybem życia (blokowo-miejskim) można by trochę przyspieszyć. Nic to, twardym trza być, nie będziemy wymiękać z powodu jakiegoś tam wagonu drewna do porąbania ;)
Końcówka wakacji zapowiada się wyjątkowo pracowicie. Mimo wszystko postaramy się, co jakiś czas skrobnąć kilka słów.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jeden z naszych kotów miał poważny wypadek. Potrącił go samochód. Nie wiem jak to się mogło stać, bo wszelkie pojazdy przejeżdżają u nas bardzo rzadko. Już nawet zastanawiałem się, czy to ja go nie uszkodziłem, ale nie wierzę, że kot bezgłośnie zareagowałby na najechanie na łapę. Akurat w ten dzień było ciepło i w samochodzie miałem pootwierane szyby. Chyba bym usłyszał... W każdym razie kość udowa złamana w dwóch miejscach, mięśnie brzucha rozerwane (przepuklina). Rysiek (od tygryska) gdy go znalazłem był bliski odejścia na tamten koci świat. Razem z żoną zapakowaliśmy go do koszyka, w samochód i do weteryniorza. Pierwsze badanie- kot ma obniżoną temperaturę- 35 stopni (norma 38,5) i jest bliski zejścia. Dostał kilka zastrzyków i szybko do domu na dogrzanie. Temperaturę ustabilizowaliśmy poduszką elektryczną. Po nocy, która jakoś przetrwał znów do weteryniorza. USG, operacja łapy- dwa druty w kości, operacja przepukliny- jakoś mu to wszystko poupychali na swoje miejsce. (Weterynarz fajny gość, mówi: Zrobię wam tego kota o 11stej). Rysio wrócił pozszywany jak stara poduszka z usztywnioną nogą, w kryzie na szyi. Obraz nędzy i rozpaczy.
Chcąc, nie chcąc musiałem się wynieść z salonu i po zamianie śpię w pokoju córki. Moja alergia na kota nasila się nocą, zaczynam się dusić i bez środków na rozszerzenie oskrzeli jest kiepsko. Jakoś musimy się przemęczyć, bo Rycho już się nacierpiał, jak dojdzie do siebie, to wróci na podwórze. A na razie kot kuśtyka i próbuje usilnie pozbyć się szwów, a ja staram się oddychać bez pomocy respiratora.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------  
Z Rychem póki co cienko. Po całych dniach leży sobie na kanapie i śpi. Strasznie obraża się za nakładanie kryzy na szyję. Niestety szwy nie są odporne na jego szorstki języczek i ostre zęby. Już kilka wyskubał skubaniec. Żona robi mu codziennie zastrzyki i tak mijają dzień za dniem. Najgorsze, że nie bardzo chce jeść. Zmizerniał i nie ma siły. Nie wiem co z tego wszystkiego wyjdzie. Cały czas mamy nadzieję, ze jakoś wydobrzeje.

Ostatnie ciepłe dni wykorzystuję na malowanie dachu domu. Stara blacha ocynkowana straciła już swą warstwę ochronną. W większości powierzchnia jest skorodowana. Na szczęście rdza nie wgryzła się jeszcze głęboko. Wystarczy ją tylko usunąć do zdrowego metalu i pomalować.
Na początek musiałem wyposażyć się w sprzęt wspinaczkowy. Ze starych łat sosnowych zrobiłem drabinkę połaciową. Z racji delikatnych przekrojów nie nadaje się do stosowania jako normalna drabina, ale podparta połacią dachu daje stabilnie manewrować z narzędziami. Niby dach do stromych nie należy, ale turniej czterech skoczni wolę oglądać przed telewizorem, a nie w nim uczestniczyć.
Do walki z rudzielcem zaprzęgłem szlifierkę kątową ze szczotką drucianą w formie tzw. garnka. Jednak sama szczotka druciana usuwa tylko część rdzy. Potem powierzchnia blachy pokrywa się czymś w rodzaju szkliwa. Pod nim nadal czai się rudzielec i czeka tylko na pokrycie farbą by pod bezpieczną powłoką zeżreć blachę do cna. Ale nie ze mną takie numery ;)
Po wstępnym szlifowaniu do walki wkracza szlifierka mimośrodowa. Papier ścierny gradacji 60 zdziera „szkliwo”. Na koniec wszystko jeszcze raz drę szczotką na kątówce. Potem już tylko odtłuszczanie i naniesienie podkładu antykorozyjnego. Pozostaje już tylko warstwa nawierzchniowa i na kilka lat wystarczy.
Fajnie byłoby robić to wszystko tak szybko jak się to pisze. Tu niestety jest już trochę trudniej. Wszystkie prace szlifierskie muszę wykonywać w stoperach, żeby nie ogłuchnąć. Wibrująca blacha wydaje powalające dźwięki. Mam nadzieję, że resztki myszy na strychu docenią moją wytężoną pracę i przeniosą się w spokojniejsze miejsce.

Dziś chcąc wyremontować wiatrowskaz na szczycie dachu spowodowałem jego destrukcję. Blaszany kogucik zdrowo przerdzewiały i jak się okazało postrzelany z wiatrówki rozleciał się podczas szlifowania. Rad nie rad musiałem coś wymyślić. Jakoś drób na dachu do mnie nie przemawia, więc na kawałku nowej blachy wyrysowałem kota. Jutro jakoś to wszystko zmontuję i nowy wiatrowskaz z prężącym się kotem będzie nam pokazywał skąd lecą do nas zefirki i wichry wszelakie.
Co prawda miałem dylemat czy lepiej żeby wiatr wiał kotu w twarz, czy w... no pod ogon, ale córka szybko zadecydowała, że twarz będzie lepsza. 




 
Po wykopaniu przez chłopaków od bruku wykopów pod fundamenty budynku gospodarczego cierpimy na nowe pokłady kredy przemieszanej z ziemią. Żeby ziemię jakoś zagospodarować trzeba ją najpierw pozbawić tego wątpliwego skarbu. Przesiewanie, wygrabianie, wygrabianie i przesiewanie, i jako tako można coś już sadzić lub siać. Całą pozyskaną w ten sposób ziemię wykorzystaliśmy do podsypania opaski odwadniającej oraz obrzeży tarasu i podjazdu. Wszystko następnie zostało obsiane trawą. Do przymrozków powinna się jeszcze zazielenić. Najbliższe otoczenie domu „zaczyna wyglądać”. Co prawda daleko jeszcze do wyglądu docelowego, ale już nie straszą wykroty i chwasty przemieszane z gruzem, kredą i gałęziami.
Kiedy ja znajdę czas żeby jakieś fotki porobić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz