Stało się. Dziś musiałem się poddać w walce z zaspami. Mimo usilnych prób przedostania się jakąkolwiek drogą do pracy. Na dodatek zrobiłem krzywdę osiołkowi. Urwałem reduktor z trzech poduszek jakie go mocują do ramy. Prowizoryczna naprawa przy użyciu sznurka pozwoli dojechać do miasta po części. Jest tylko mała drobnostka, dziś nie było żadnego pługa. Zaspy miejscami sięgają ponad metr. Naniesiony śnieg jest ciężki i w żaden sposób nie można go przebić siłą pędu. Samochód osiada na ramie i miele kołami ponad drogą. Nie ma na to rady, trzeba czekać na poprawę pogody i pługi.
Na kolację będzie dziś herbata z rumem. Leżąc pod samochodem w garażu, którego w żaden sposób nie dało się przy silnym wietrze ogrzać, zmarzłem na kość. Wiatr gwizdał szczeliną pod bramą garażową z siłą konkretnego wentylatora prosto na mnie. -10 daje temperaturę odczuwalną w okolicach -32. Gołymi rękami nie wiele można było zrobić, a rękawice przeszkadzały we wszystkim. Jakoś powiązałem wszystko do kupy i mam nadzieję, że sznurek wytrzyma. Lubię improwizować, ale takie sytuacje to już przesada. Niestety nic innego zrobić się nie da.
Na odludziu trzeba być pokornym, choćby nie wiem jak mocno gniotła nas ambicja i poczucie obowiązku. Miejskie nawyki wychodzą przy takich okazjach jak złe duchy. Sytuacja jest podobna do tej z marca ubiegłego roku. Sąsiedzi przywykli latami i siedzą w ciepłych domkach oglądając seriale. Mnie nosi i wodzi na pokuszenie jak pisze Adam Ziemianin:
" (...) Bo mnie nosi i wodzi
Na zatracenie i na pokuszenie
Po całym domu i po strychu też mnie nosi...
Tylko czekać jak mnie rozniesie."
Wyleczyłbym osiołka, a tu nie ma jak. Dobrze, że przynajmniej innej roboty nie brakuje...
środa, 29 stycznia 2014
poniedziałek, 27 stycznia 2014
Polami, polami...
Do wiosny pewnie jeszcze troszkę, póki co po polach hula wiatr. Zawiało nas, może nie w takim stopniu jak przed rokiem, ale stan podwyższonej gotowości bojowej trzeba było ogłosić. Sierżant czeka więc w pogotowiu na podpięcie do osiołka. Sierżant jest weteranem zaprawionym w bojach z zaspami. Zbity z dwóch bali, z okutym stalowym dziobem, podczepiony do haka sunie za samochodem rozpychając na boki śnieg. Można go nazwać pługiem holowanym. Jego możliwości działania są ograniczone do tego ile zdoła przeskoczyć auto. Prześwit 30-40cm. W wyższym śniegu, nie da się go już uciągnąć.
Jazda po naszych zasypanych śniegiem drogach, to często improwizacja. Wykorzystuję wszelkie możliwości by dotrzeć do pracy, albo do domu. Dziś zasypaną drogę zatarasowało piękne coupe, które siadło sobie wygodnie brzuchem na śniegu i nawet usilne próby szarpania potężną ciężarówką miało za nic. Po półgodzinnym oczekiwaniu w korku miałem dosyć. Wykopałem sobie prześwit w zasypanym do połowy drzwi poboczu i wbiłem się w pole. Po kilkudziesięciu metrach ominąłem zator i pognałem do domu. Jakoś nikt z jadących za mną nie skorzystał z okazji ;)
Ciekawe jak droga będzie wyglądała jutro, ciągle pada i wieje. Wieczorem jęzory zasp sięgały do osi kół. Znów trzeba będzie polami i po miedzach... Dobrze, że nie po skisłym błocku, w mgłę i wiatr...
Jazda po naszych zasypanych śniegiem drogach, to często improwizacja. Wykorzystuję wszelkie możliwości by dotrzeć do pracy, albo do domu. Dziś zasypaną drogę zatarasowało piękne coupe, które siadło sobie wygodnie brzuchem na śniegu i nawet usilne próby szarpania potężną ciężarówką miało za nic. Po półgodzinnym oczekiwaniu w korku miałem dosyć. Wykopałem sobie prześwit w zasypanym do połowy drzwi poboczu i wbiłem się w pole. Po kilkudziesięciu metrach ominąłem zator i pognałem do domu. Jakoś nikt z jadących za mną nie skorzystał z okazji ;)
Ciekawe jak droga będzie wyglądała jutro, ciągle pada i wieje. Wieczorem jęzory zasp sięgały do osi kół. Znów trzeba będzie polami i po miedzach... Dobrze, że nie po skisłym błocku, w mgłę i wiatr...
sobota, 25 stycznia 2014
Zima
Zima się rozkręca, lodowisko przykrywają nowe warstwy śniegu. Wczoraj jadąc po żonę zabrałem ze sobą aparat. Poniżej kilka fotek zrobionych przez otwartą szybę samochodu.
piątek, 24 stycznia 2014
Trzeba sobie pomagać
Dziś rano jadąc do pracy napotkaliśmy autko stojące w polu. Kierowca wraz z pasażerką próbowali bezskutecznie wypchnąć leciwe uno na drogę. Nie zastanawiając się zbytnio zatrzymałem się na poboczu. Fiacik wpadł w poślizg i zsunął się z ponad metrowej skarpy w pole. Na szczęście nikomu nic złego się nie stało, choć mogło być groźnie. Takie poślizgi często kończą się dachem.
Szybko zorientowałem się w sytuacji. Fiata nie da się wyciągnąć na drogę po skarpie, bo stromo i nierówno, wszystkie plastiki zostawiłby na łonie natury. Musiałem sturlać się na pole osiołkiem, co dla mojego autka nie było żadnym wyczynem. Podpiąłem linkę i pojechaliśmy wzdłuż drogi kilkadziesiąt metrów do miejsca, gdzie skarpa była trochę łagodniejsza. Chwilę zajęło wygrzebanie się na drogę. Starszy pan lekko przestraszony poślizgiem i tempem "akcji ratunkowej" dziękował mi za pomoc oferując jakieś pieniądze na paliwo.
- Trzeba sobie pomagać...- usłyszał w odpowiedzi.
Uścisnęliśmy dłonie i po dziesięciu minutach od rozpoczęcia akcji gnałem już w dalszą drogę.
Nie uważam, żeby za taką pomoc należały mi się jakieś gratyfikacje. Posiadanie autka z napędem na cztery kopytka zobowiązuje. Mam większe możliwości więc pomagam.
Zastanawiałbym się gdyby na polu siedział łysy gość w beemce... ;)
Poprzednia grudniowa akcja ratunkowa wyglądała troszkę inaczej. A było to tak:
Wróciłem z pracy. Jako że Xawer pozbawił nas możliwości tracenia czasu przed działającym telewizorem, dosyć szybko zanurzyłem się w objęcia Morfeusza. Jednak nie dane mi było zbyt długo pospać. Obudziło nas dosyć natarczywe pukanie do drzwi i migające w oknie światło latarki. Sytuacja do tej pory nie spotykana na naszym pięknym odludziu. Jakiż desperat wybrał się w odwiedziny na takie zadupie i do tego przy takiej pogodzie i późną porą? Nie mając czasu na dalsze rozważania z kim mam do czynienia, zdążyłem tylko kątem oka dostrzec przez okno uzbrojonego w karabin wyborowy SWD mężczyznę ubranego po cywilnemu.
W międzyczasie otwierałem drzwi, zastanawiając się szybko, czy gaz łzawiący jest skuteczniejszy od pocisku 7,62mm, czy może lepiej wyciągnąć służbową tonfę...
Jak się okazało facet był myśliwym i ani myślał używać swojej broni przeciwko mnie. Skutkiem tego ja również zaniechałem czynności defensywnych. Korzystając z okazji, żeśmy się nie pozabijali wzajemnie przy użyciu dostępnych środków przymusu bezpośredniego i broni palnej rozpoczęliśmy konwersację przez uchylone drzwi.
Człowiek szukał pomocy i sąsiedzi skierowali go do mnie- posiadacza jedynego w naszej wsi samochodu terenowego, a w zasadzie dwóch. Pan myśliwy wybrał się na polowanie, ale niefortunnie swoim pojazdem wylądował w zaspie. Szukał kogoś, kto go wyciągnie z opresji...
Nie zastanawiałem się zbyt długo, bo przecież nie zostawię faceta w środku nocy i szalejącej śnieżycy na drodze pod lasem z dala od cywilizacji. W sumie powinienem był zapytać z jakiej wielkości pojazdem przyjdzie mi walczyć. Bo zdarzyło się już pewnego razu, że jakiś satyryk chciał żebym jego land rovera wklejonego na amen wyrwał moim małym samurajem. Licząc na to, że nie trafi się żadna landara wylazłem na zewnątrz dopinając ubranie. Jak się okazało pan myśliwy jeździł kijanką, więc troszkę mniejszym sprzętem niż ja.
Pojechaliśmy najpierw drogą pod las, a później polami, bo drogi gruntowe były zawiane konkretnymi zaspami, a śnieg z każdą chwilą padał coraz mocniej. Dotarliśmy do przechylonej na bok kijanki zakopanej do połowy wysokości drzwi w śniegu. Pan myśliwy jadąc do lasu zapomniał łopaty i liny holowniczej, na szczęście nie takie bambetle wożę na co dzień w bagażniku. Zaczepiliśmy hol, choć nie miałem wielkiej nadziei na wyrwanie zakopanej kijanki, ale cóż spróbować trzeba. Choćby po to, żeby człowiekowi uświadomić jak lekkomyślnie postąpił jadąc samotnie do lasu bez odpowiedniego sprzętu. Zapiąłem reduktor i powoli zacząłem ruszać do przodu. Lina napięła się, koła zaczęły buksować w poszukiwaniu oparcia w gruncie. Powoli kijanka zaczęła wypełzać z zaspy. Po chwili błyśnięcie świateł drogowych dało mi znak, że wystarczy tego ciągnięcia. Szybko odczepiliśmy linę. Pan myśliwy ślicznie mi dziękował obiecując a to dobrą wódeczkę, a to kawałek dzika, który zapewne siedział sobie w dzikich ostępach patrząc na nasze dzikie manewry. Podziękowałem za wódeczkę, której przecież przy sobie nie miał, a tym bardziej za owego nieświadomego swego losu dzika. Nie gustuję w dziczyźnie i wolę ją oglądać w stanie żywym.
Rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. Jak widać na przykładzie tej historii nawet uzbrojony po zęby człowiek czasem potrzebuje pomocy.
Mam tylko nadzieję, że zbyt często nie będę nachodzony przez zagubionych, zakopanych w śniegu, czy wklejonych w błocie. Przecież nie po to wyniosłem się na odludzie, żeby mnie teraz wszyscy odwiedzali...
Szybko zorientowałem się w sytuacji. Fiata nie da się wyciągnąć na drogę po skarpie, bo stromo i nierówno, wszystkie plastiki zostawiłby na łonie natury. Musiałem sturlać się na pole osiołkiem, co dla mojego autka nie było żadnym wyczynem. Podpiąłem linkę i pojechaliśmy wzdłuż drogi kilkadziesiąt metrów do miejsca, gdzie skarpa była trochę łagodniejsza. Chwilę zajęło wygrzebanie się na drogę. Starszy pan lekko przestraszony poślizgiem i tempem "akcji ratunkowej" dziękował mi za pomoc oferując jakieś pieniądze na paliwo.
- Trzeba sobie pomagać...- usłyszał w odpowiedzi.
Uścisnęliśmy dłonie i po dziesięciu minutach od rozpoczęcia akcji gnałem już w dalszą drogę.
Nie uważam, żeby za taką pomoc należały mi się jakieś gratyfikacje. Posiadanie autka z napędem na cztery kopytka zobowiązuje. Mam większe możliwości więc pomagam.
Zastanawiałbym się gdyby na polu siedział łysy gość w beemce... ;)
Poprzednia grudniowa akcja ratunkowa wyglądała troszkę inaczej. A było to tak:
Wróciłem z pracy. Jako że Xawer pozbawił nas możliwości tracenia czasu przed działającym telewizorem, dosyć szybko zanurzyłem się w objęcia Morfeusza. Jednak nie dane mi było zbyt długo pospać. Obudziło nas dosyć natarczywe pukanie do drzwi i migające w oknie światło latarki. Sytuacja do tej pory nie spotykana na naszym pięknym odludziu. Jakiż desperat wybrał się w odwiedziny na takie zadupie i do tego przy takiej pogodzie i późną porą? Nie mając czasu na dalsze rozważania z kim mam do czynienia, zdążyłem tylko kątem oka dostrzec przez okno uzbrojonego w karabin wyborowy SWD mężczyznę ubranego po cywilnemu.
W międzyczasie otwierałem drzwi, zastanawiając się szybko, czy gaz łzawiący jest skuteczniejszy od pocisku 7,62mm, czy może lepiej wyciągnąć służbową tonfę...
Jak się okazało facet był myśliwym i ani myślał używać swojej broni przeciwko mnie. Skutkiem tego ja również zaniechałem czynności defensywnych. Korzystając z okazji, żeśmy się nie pozabijali wzajemnie przy użyciu dostępnych środków przymusu bezpośredniego i broni palnej rozpoczęliśmy konwersację przez uchylone drzwi.
Człowiek szukał pomocy i sąsiedzi skierowali go do mnie- posiadacza jedynego w naszej wsi samochodu terenowego, a w zasadzie dwóch. Pan myśliwy wybrał się na polowanie, ale niefortunnie swoim pojazdem wylądował w zaspie. Szukał kogoś, kto go wyciągnie z opresji...
Nie zastanawiałem się zbyt długo, bo przecież nie zostawię faceta w środku nocy i szalejącej śnieżycy na drodze pod lasem z dala od cywilizacji. W sumie powinienem był zapytać z jakiej wielkości pojazdem przyjdzie mi walczyć. Bo zdarzyło się już pewnego razu, że jakiś satyryk chciał żebym jego land rovera wklejonego na amen wyrwał moim małym samurajem. Licząc na to, że nie trafi się żadna landara wylazłem na zewnątrz dopinając ubranie. Jak się okazało pan myśliwy jeździł kijanką, więc troszkę mniejszym sprzętem niż ja.
Pojechaliśmy najpierw drogą pod las, a później polami, bo drogi gruntowe były zawiane konkretnymi zaspami, a śnieg z każdą chwilą padał coraz mocniej. Dotarliśmy do przechylonej na bok kijanki zakopanej do połowy wysokości drzwi w śniegu. Pan myśliwy jadąc do lasu zapomniał łopaty i liny holowniczej, na szczęście nie takie bambetle wożę na co dzień w bagażniku. Zaczepiliśmy hol, choć nie miałem wielkiej nadziei na wyrwanie zakopanej kijanki, ale cóż spróbować trzeba. Choćby po to, żeby człowiekowi uświadomić jak lekkomyślnie postąpił jadąc samotnie do lasu bez odpowiedniego sprzętu. Zapiąłem reduktor i powoli zacząłem ruszać do przodu. Lina napięła się, koła zaczęły buksować w poszukiwaniu oparcia w gruncie. Powoli kijanka zaczęła wypełzać z zaspy. Po chwili błyśnięcie świateł drogowych dało mi znak, że wystarczy tego ciągnięcia. Szybko odczepiliśmy linę. Pan myśliwy ślicznie mi dziękował obiecując a to dobrą wódeczkę, a to kawałek dzika, który zapewne siedział sobie w dzikich ostępach patrząc na nasze dzikie manewry. Podziękowałem za wódeczkę, której przecież przy sobie nie miał, a tym bardziej za owego nieświadomego swego losu dzika. Nie gustuję w dziczyźnie i wolę ją oglądać w stanie żywym.
Rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. Jak widać na przykładzie tej historii nawet uzbrojony po zęby człowiek czasem potrzebuje pomocy.
Mam tylko nadzieję, że zbyt często nie będę nachodzony przez zagubionych, zakopanych w śniegu, czy wklejonych w błocie. Przecież nie po to wyniosłem się na odludzie, żeby mnie teraz wszyscy odwiedzali...
czwartek, 23 stycznia 2014
Aktualności
Wczoraj naszą lodową krainę na dokładkę zasypało śniegiem, w ilościach w miarę przejezdnych. Lód odłamał pół wiśni w sadzie i chcąc nie chcąc dokończyłem jego dzieła piłą. Wioząc ciężkie, oblodzone gałęzie połamałem wózek. Musiałem jeszcze prowizorycznie go naprawić. Codziennie zbieram połamane gałęzie i wypatruję na prognozach pogody jakiejś odwilży. Niestety na razie nie zanosi się na ocieplenie.
Koza szaleje w warsztacie. Mimo porządnego mrozu udało mi się nakręcić temperaturę o kilka stopni powyżej zera. Do pracy spokojnie wystarcza. Koty trudno teraz wyrzucić na zewnątrz. Nie przeszkadza im ani cięcie metalu, ani jego spawanie.
Do palenia w kozie używam drewna rozbiórkowego. Przeważnie z pozostawioną dużą ilością wszelkiego kalibru gwoździ. Zostały nam tego śmiecia całkiem spore ilości. Do palenia w kominku się nie nadaje, bo szyba obrasta smołą. Poza tym częstotliwość podkładania deszczułek zaczyna przypominać piec z podajnikiem. Jakoś funkcja podajnika nie bardzo mi odpowiada. Zbyt dużo mam innych ciekawych zajęć.
Plusem konstrukcji opartej na zbiorniku LPG jest wielkość kawałków drewna jakie można zapakować do środka. Śmiało mieszczą się szczapy półmetrowej długości
O dziwo spalanie w kozie pozbawionej szybrów i jakiejkolwiek regulacji dopływu powietrza, poza otwartymi drzwiczkami jest całkiem ekonomiczne. Nie muszę zbyt często zaglądać i sprawdzać, czy już przypadkiem nie wygasło. Poprawienie kilku elementów dodatkowo usprawni działanie.
Dziś po powrocie z pracy biorę się za cięcie drewna na następny sezon. Muszę je tylko wykuć z lodu...
Koza szaleje w warsztacie. Mimo porządnego mrozu udało mi się nakręcić temperaturę o kilka stopni powyżej zera. Do pracy spokojnie wystarcza. Koty trudno teraz wyrzucić na zewnątrz. Nie przeszkadza im ani cięcie metalu, ani jego spawanie.
Do palenia w kozie używam drewna rozbiórkowego. Przeważnie z pozostawioną dużą ilością wszelkiego kalibru gwoździ. Zostały nam tego śmiecia całkiem spore ilości. Do palenia w kominku się nie nadaje, bo szyba obrasta smołą. Poza tym częstotliwość podkładania deszczułek zaczyna przypominać piec z podajnikiem. Jakoś funkcja podajnika nie bardzo mi odpowiada. Zbyt dużo mam innych ciekawych zajęć.
Plusem konstrukcji opartej na zbiorniku LPG jest wielkość kawałków drewna jakie można zapakować do środka. Śmiało mieszczą się szczapy półmetrowej długości
O dziwo spalanie w kozie pozbawionej szybrów i jakiejkolwiek regulacji dopływu powietrza, poza otwartymi drzwiczkami jest całkiem ekonomiczne. Nie muszę zbyt często zaglądać i sprawdzać, czy już przypadkiem nie wygasło. Poprawienie kilku elementów dodatkowo usprawni działanie.
Dziś po powrocie z pracy biorę się za cięcie drewna na następny sezon. Muszę je tylko wykuć z lodu...
wtorek, 21 stycznia 2014
Koza
Nie, nie hoduję kóz, choć jedną właśnie wstawiłem do warsztatu. Zrobiło się dość zimno i nie bardzo daje się cokolwiek robić. Mimo mrozu i silnego wiatru kozę dziś skończyłem w wersji 1.0. Pewnie będą jeszcze jakieś poprawki, ale już stoi i grzeje. Teraz można już będzie szaleć w warsztacie. Koty oczywiście także będą zadowolone z ciepełka :)
Komin na razie prowizoryczny, na wiosnę i tak bedę robił murowany do letniej kuchni, więc tylko się do niego podłączę.
Jak widać koza nie wygląda zbyt szczególnie, bo zrobiona została z tego, co wpadło mi akurat w ręce. W sumie najważniejsze, że działa.
Zwierze w całej okazałości i do tego dwunożne |
Może to i nie Kaplica Sykstyńska, ale biały dymek cieszy ;) |
Jak widać koza nie wygląda zbyt szczególnie, bo zrobiona została z tego, co wpadło mi akurat w ręce. W sumie najważniejsze, że działa.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
"Galeria na płocie" przedstawia...
W oderwaniu od zlodowaciałej rzeczywistości kilka obrazków...
Moje czasy, to stare żaglowce, bitwy i abordaże |
Ostatnio robię w ulotnej materii. Mleczyk, ostatni w sezonie ;) |
Portret naszych dwóch pierwszych kotów- milusińskiego Ryśka i szorstkiego Pumeksa |
Sytuacja bojowa
W krótkich żołnierskich słowach...
Lodu przybywa, przy temperaturze -4*C pada deszcz i zamarza na wszystkim. Dziś rano zerwało linię i zabrakło prądu. Kabel leży i czeka na fachowców. O dziwo po kilku godzinach mimo, że linia nie została naprawiona mamy zasilanie. Co prawda, co jakiś czas są przerwy, ale krótkie.
Problemem naszego domu jest uzależnienie od energii elektrycznej. Poprzedni właściciel planował co prawda zasilanie awaryjne, ale dopóki nie było budynku gospodarczego, nie było też gdzie wstawić agregatu.
Nie ma prądu, to nie ma ogrzewania, wentylator do DGP, pompa do podłogówki zasilanej z nasady kominkowej, wszystko pędzone prądem. Przydałby się zwykły piec lub kuchnia węglowa. Jest jak jest, trzeba sobie dawać radę i nie marudzić.
Połamało się trochę gałęzi na brzozie i jesionie. Szkoda, ale co można na to poradzić? Pozostanie w miarę możliwości oczyścić pnie z kikutów, żeby rany się zasklepiły.
Poranne przygotowanie osiołka do drogi trwało ponad godzinę. Dwu centymetrową warstwę lodu rozbijałem drewnianym kołkiem. Na szczęście szyby przetrwały moje kucie w całości.
Droga do nieba, jak nazywamy naszą asfaltówkę na górce, przypomina prawdziwe lodowisko. Osiołek robił bokami jadąc pod górę.
Czekamy na poprawę pogody.
Lodu przybywa, przy temperaturze -4*C pada deszcz i zamarza na wszystkim. Dziś rano zerwało linię i zabrakło prądu. Kabel leży i czeka na fachowców. O dziwo po kilku godzinach mimo, że linia nie została naprawiona mamy zasilanie. Co prawda, co jakiś czas są przerwy, ale krótkie.
Problemem naszego domu jest uzależnienie od energii elektrycznej. Poprzedni właściciel planował co prawda zasilanie awaryjne, ale dopóki nie było budynku gospodarczego, nie było też gdzie wstawić agregatu.
Nie ma prądu, to nie ma ogrzewania, wentylator do DGP, pompa do podłogówki zasilanej z nasady kominkowej, wszystko pędzone prądem. Przydałby się zwykły piec lub kuchnia węglowa. Jest jak jest, trzeba sobie dawać radę i nie marudzić.
Połamało się trochę gałęzi na brzozie i jesionie. Szkoda, ale co można na to poradzić? Pozostanie w miarę możliwości oczyścić pnie z kikutów, żeby rany się zasklepiły.
Poranne przygotowanie osiołka do drogi trwało ponad godzinę. Dwu centymetrową warstwę lodu rozbijałem drewnianym kołkiem. Na szczęście szyby przetrwały moje kucie w całości.
Droga do nieba, jak nazywamy naszą asfaltówkę na górce, przypomina prawdziwe lodowisko. Osiołek robił bokami jadąc pod górę.
Czekamy na poprawę pogody.
Wiąz |
Obłamane gałęzie jesiona |
Lód trzaska na pniu |
Brzoza, jej mi szkoda najbardziej... |
Oblodzenie na osiołku 2-4cm |
Skucie całego lodu to robota na kilka godzin |
Brzoza ledwo się trzyma... |
niedziela, 19 stycznia 2014
Zmiany
W ciągłym pędzie szarych dni zdarza się czasem spotkać ciekawych i niezwykłych ludzi, którzy bardziej, lub mniej świadomie wpływają na nasze życie. Czasem jest to jakaś myśl pozwalająca spojrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy. Innym razem kilka słów utwierdzających w dalszych działaniach. Odrobina zaufania i otwartości wobec takiej osoby pozwala zobaczyć siebie czyimiś oczami.
Jakiś czas temu dostałem w prezencie książkę pt. "Kto zabrał mój ser?" Johnsona Spencera. Kilka prawd o nas samych, o tym jak reagujemy na wszelkie zmiany w naszym życiu.
Przede mną właśnie takie zmiany. Jedne w bardzo bliskiej perspektywie, inne jeszcze nie widoczne za horyzontem, ale już wyczuwalne. Wszystkim chcę stawić czoła i już czuję jak wiele zmienią w moim życiu.
Przeczytanie opowieści o czterech postaciach symbolizujących naszą osobowość polecam wszystkim, którzy marzą o wyniesieniu się na wieś. Zaś szczególnie tym, którzy czują przed tym lęk. Zrozumienie pewnych mechanizmów jakie nami rządzą, pozwoli inaczej spojrzeć na siebie i na wszelkie zmiany jakie przed nami.
Czas już szukać swojego Nowego Sera... ;)
Jakiś czas temu dostałem w prezencie książkę pt. "Kto zabrał mój ser?" Johnsona Spencera. Kilka prawd o nas samych, o tym jak reagujemy na wszelkie zmiany w naszym życiu.
Przede mną właśnie takie zmiany. Jedne w bardzo bliskiej perspektywie, inne jeszcze nie widoczne za horyzontem, ale już wyczuwalne. Wszystkim chcę stawić czoła i już czuję jak wiele zmienią w moim życiu.
Przeczytanie opowieści o czterech postaciach symbolizujących naszą osobowość polecam wszystkim, którzy marzą o wyniesieniu się na wieś. Zaś szczególnie tym, którzy czują przed tym lęk. Zrozumienie pewnych mechanizmów jakie nami rządzą, pozwoli inaczej spojrzeć na siebie i na wszelkie zmiany jakie przed nami.
Czas już szukać swojego Nowego Sera... ;)
Lodowisko
Dzisiejsza noc przyniosła opady śniegu z deszczem. Przy ujemnej temperaturze lód pokrył grubą warstwą całe otoczenie. Najgorzej mają się drzewa. Mimo bajecznej dekoracji stworzonej przez naturę muszą dźwigać na gałęziach tony lodu. Przy wiejącym wietrze zmarznięta skorupa trzeszczy jak upiorne kastaniety. Trzeszczą też gałęzie, a mnie trafia szlag, bo nie mogę nic z tym zrobić. Mam nadzieję, że jakoś przetrzymają i ten lód niczego nie połamie.
Staram się zrozumieć tę mądrość natury, choć trudno pojąć logikę takich zjawisk. Na razie przed złamaniem uratowałem wierzbę i metasekwoję. Obie koronami sięgały do ziemi.
Z naszego największego jesiona z hukiem spadło kilka uschniętych gałęzi, które nie wytrzymały obciążenia i silnego wiatru. Nie pozostaje nic tylko czekać na jakąś odwilż...
Staram się zrozumieć tę mądrość natury, choć trudno pojąć logikę takich zjawisk. Na razie przed złamaniem uratowałem wierzbę i metasekwoję. Obie koronami sięgały do ziemi.
Z naszego największego jesiona z hukiem spadło kilka uschniętych gałęzi, które nie wytrzymały obciążenia i silnego wiatru. Nie pozostaje nic tylko czekać na jakąś odwilż...
Oblodzona brzoza |
Ponura lodowatość |
Pąki kasztanowca w kryształowym sarkofagu |
Zamarzł nawet wiatrowskaz |
Sosna w lodzie |
Stanie pod trzeszczącą masą lodu nie jest przyjemne |
Sople wygięte przez wiatr |
Przygniecione ciężarem lodu brzoza i lipa |
Siatka na płocie też zwiększyła objętość |
środa, 15 stycznia 2014
Kilka słów napisanych przed rokiem...
17 stycznia Jan i Antoni poleją sobie kolejkę rumu z okazji imienin.
Ktoś zostanie przygnieciony kolejnym roczkiem cisnącym po karku. Może kilku kombatantów zanuci "Okę" i powspomina jak oswobodzili Warszawę w drodze do Berlina...
Dla nas ten dzień będzie zawsze kojarzył się ze zwrotem na życiowym kursie o 180 stopni. Większość życia spędzona w bloku z lat sześćdziesiątych. W mieszkaniu, którego remont ciągnął się z małymi przerwami na życie od połowy lat 90-tych, pochłaniając każdy luźny grosz. Nie było kiedy pojechać na wakacje, bo albo trzeba było zarabiać na kolejny etap komediodramatu, albo tworzyć kolejny jego akt... Nie dało się jednocześnie wyremontować wszystkiego od podstaw i mieszkać w remontowanym mieszkaniu.
Przyszedł wreszcie ten dzień, który zmienił wszystko. Znaleziona przez żonę oferta sprzedaży domu, w której nie wyświetlały się fotki. Wyobraźnia rozkręcona do granic możliwości, potem wyjazd, żeby zobaczyć dom, którego obraz przegonił nasze wszelkie wcześniejsze wyobrażenia... I pustka dookoła, i droga do nieba, którą teraz podążamy kilkukrotnie w ciągu dnia... Dwa miesiące walki o kredyt. Lęk o to, czy damy radę go spłacić. Radość, że wreszcie będzie można usiąść z kubkiem herbaty przed drzwiami i durzyć się świeżym powietrzem. Cieszyć przestrzenią i ciszą... Podrapać za uchem kota, pogłaskać psa...
Z drugiej strony strach przed tym, co nieznane. Nowym otoczeniem, odległością od cywilizacji. Świadomością tego, że tylko sami możemy sobie z tym wszystkim poradzić... Że wszystko w naszych rękach, tylko naszych rękach...
Czy było warto? Biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczyliśmy do tej pory uważam mieszkanie w bloku za pomyłkę. Oczywiście lepsze było to, niż nie mieć własnego kąta. Bardzo dużo ludzi tylko o tym marzy... Ale mieć własny dom, choćby i z współwłaścicielem w postaci banku daje przynajmniej potencjał niezależności. Coś, co możemy wykorzystać w taki sposób jaki uważamy za najlepszy dla nas...
Czasem najtrudniej jest chwycić ster we własne ręce i podążać tam gdzie chcemy, choćby i pod wiatr...
Mimo upływu czasu to, co napisałem rok temu jest ciągle aktualne...
Ktoś zostanie przygnieciony kolejnym roczkiem cisnącym po karku. Może kilku kombatantów zanuci "Okę" i powspomina jak oswobodzili Warszawę w drodze do Berlina...
Dla nas ten dzień będzie zawsze kojarzył się ze zwrotem na życiowym kursie o 180 stopni. Większość życia spędzona w bloku z lat sześćdziesiątych. W mieszkaniu, którego remont ciągnął się z małymi przerwami na życie od połowy lat 90-tych, pochłaniając każdy luźny grosz. Nie było kiedy pojechać na wakacje, bo albo trzeba było zarabiać na kolejny etap komediodramatu, albo tworzyć kolejny jego akt... Nie dało się jednocześnie wyremontować wszystkiego od podstaw i mieszkać w remontowanym mieszkaniu.
Przyszedł wreszcie ten dzień, który zmienił wszystko. Znaleziona przez żonę oferta sprzedaży domu, w której nie wyświetlały się fotki. Wyobraźnia rozkręcona do granic możliwości, potem wyjazd, żeby zobaczyć dom, którego obraz przegonił nasze wszelkie wcześniejsze wyobrażenia... I pustka dookoła, i droga do nieba, którą teraz podążamy kilkukrotnie w ciągu dnia... Dwa miesiące walki o kredyt. Lęk o to, czy damy radę go spłacić. Radość, że wreszcie będzie można usiąść z kubkiem herbaty przed drzwiami i durzyć się świeżym powietrzem. Cieszyć przestrzenią i ciszą... Podrapać za uchem kota, pogłaskać psa...
Z drugiej strony strach przed tym, co nieznane. Nowym otoczeniem, odległością od cywilizacji. Świadomością tego, że tylko sami możemy sobie z tym wszystkim poradzić... Że wszystko w naszych rękach, tylko naszych rękach...
Czy było warto? Biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczyliśmy do tej pory uważam mieszkanie w bloku za pomyłkę. Oczywiście lepsze było to, niż nie mieć własnego kąta. Bardzo dużo ludzi tylko o tym marzy... Ale mieć własny dom, choćby i z współwłaścicielem w postaci banku daje przynajmniej potencjał niezależności. Coś, co możemy wykorzystać w taki sposób jaki uważamy za najlepszy dla nas...
Czasem najtrudniej jest chwycić ster we własne ręce i podążać tam gdzie chcemy, choćby i pod wiatr...
Mimo upływu czasu to, co napisałem rok temu jest ciągle aktualne...
Samuraj- twardy wojownik, czy bujda na resorach?
Zainspirowany pewną rozmową o motoryzacji postanowiłem napisać kilka słów o podróżowaniu Samurajem. W nomenklaturze odludzia nazywamy go srebrnym osiołkiem, może dlatego, że potrafi pokonać trudny teren i jest najzwyczajniej w świecie uparty. Mogę tylko dodać, że jego kierowca również, więc "dogadujemy" się wyśmienicie...
Samuraja można albo pokochać miłością dożywotnią, albo podobnie go znienawidzić, i trudno powiedzieć dlaczego tak jest. Jednak nasz osiołek ma na odludziu zapewnioną emeryturę i okresowe przeglądy techniczne, a to chyba o czymś świadczy... :)
Nigdy nie leciałem promem kosmicznym, ale podejrzewam, że jazdę Samurajem można spokojnie porównać do startu orbitera. Przypięty pasem do fotela, mając wokół siebie tylko tyle miejsca, ile potrzeba do wciskania nogami wysoko zawieszonych pedałów. Gdzie lewe kolano najczęściej jest przy tym sine od ciągłego obijania o drzwi. Zmiana biegów, a szczególnie włączanie najwyższego zmusza pasażera do przechylania nóg w prawo. W innym przypadku obrywa lewarkiem. Plusem małej przestrzeni wewnątrz jest możliwość zamknięcia drzwi pasażera z fotela kierowcy, bez zbytniego wychylania się. Dostęp rękami do tylnych siedzeń, a nawet czegoś, co tylko z nazwy przypomina bagażnik jest także bezproblemowy. Całą przestrzeń wewnątrz autka mam "pod ręką".
Jazda Samurajem jest pełna niesamowitych wrażeń. Bardzo głośny silnik, wibracje i wycie skrzyni rozdzielczej. Przy prędkościach powyżej 50km/h łopocząca plandeka, która przy 90km/h sprawia wrażenie, jakby chciała kontynuować jazdę samodzielnie, wydając przy tym niesamowity szum. Hałas nie pozwala słuchać radia i poważnie utrudnia rozmowy, zmuszając do ciągłego przekrzykiwania. Wypisz- wymaluj startujący prom kosmiczny. Poza jednym parametrem- prędkością. Dla Samuraja zakres bezpiecznych prędkości kończy się na secie. Powyżej tej granicy, o ile uda się rozpędzić, zaczyna się strefa śmierci.
Naturalnym środowiskiem dla takich osiołków są wertepy. W czasie ich pokonywania autko miło mruczy i powoli pomyka do przodu nie łamiąc przy tym kręgów w odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Powolne kołysanie w ciasnej przestrzeni sprzyja integracji załogi.
Najlepszą sztuczką jaką możemy zafundować osobom nieobeznanym z jazdą w terenie jest opuszczenie miejsca kierowcy i maszerowanie obok jadącego powoli samochodu... Miny pasażerów bezcenne :) Wystarczy włączyć zredukowany napęd tzw. 4L, wrzucić jedynkę, ruszyć i można śmiało wyskoczyć z autka. Trzeba jednak pamiętać o otwarciu szyby w drzwiach, tak, by można było jedną ręką kontrolować kierunek jazdy. Ja nazywam to wyprowadzaniem osiołka na spacer...
Takich numerów nie powinno się robić pomiędzy przeszkodami. Kręcenie kierownicą w ograniczonym zakresie może nie wystarczyć do ich ominięcia. Rumakowanie osiołkom nie przystoi ;)
Niepodważalną zaletą Samuraja jest wzbudzanie zainteresowania płci pięknej. Myślę jednak, że duże znaczenie w tej kwestii ma także wrodzony urok przystojnego kierowcy... Do tej pory nie zauważyłem, żeby jakaś kobitka uśmiechała się do pustego samochodu, a kiedy siedzę za kierownicą, to i owszem :)
Nie będę już dalej kontynuował tego tematu, bo życie mi drogie... Żona przeczyta i poza siniakami na kolanie i łokciu przybędzie kilka na fejsie...
Technicznie Sami jest zacofaną konstrukcją, z rdzewiejącą na potęgę karoserią. Niewątpliwą jego zaletą jest możliwość przeprowadzenia większości napraw we własnym zakresie, przy pomocy niewyszukanych narzędzi. Jak na prawdziwą terenówkę pali nie wiele i jest tani w utrzymaniu. Gdyby wszyscy jeździli Samurajami, to w naszym pięknym kraju nie byłoby potrzeba fotoradarów i autostrad. Na szczęście jeżdżą tylko nieliczni pasjonaci.
Samuraja można albo pokochać miłością dożywotnią, albo podobnie go znienawidzić, i trudno powiedzieć dlaczego tak jest. Jednak nasz osiołek ma na odludziu zapewnioną emeryturę i okresowe przeglądy techniczne, a to chyba o czymś świadczy... :)
Nigdy nie leciałem promem kosmicznym, ale podejrzewam, że jazdę Samurajem można spokojnie porównać do startu orbitera. Przypięty pasem do fotela, mając wokół siebie tylko tyle miejsca, ile potrzeba do wciskania nogami wysoko zawieszonych pedałów. Gdzie lewe kolano najczęściej jest przy tym sine od ciągłego obijania o drzwi. Zmiana biegów, a szczególnie włączanie najwyższego zmusza pasażera do przechylania nóg w prawo. W innym przypadku obrywa lewarkiem. Plusem małej przestrzeni wewnątrz jest możliwość zamknięcia drzwi pasażera z fotela kierowcy, bez zbytniego wychylania się. Dostęp rękami do tylnych siedzeń, a nawet czegoś, co tylko z nazwy przypomina bagażnik jest także bezproblemowy. Całą przestrzeń wewnątrz autka mam "pod ręką".
Jazda Samurajem jest pełna niesamowitych wrażeń. Bardzo głośny silnik, wibracje i wycie skrzyni rozdzielczej. Przy prędkościach powyżej 50km/h łopocząca plandeka, która przy 90km/h sprawia wrażenie, jakby chciała kontynuować jazdę samodzielnie, wydając przy tym niesamowity szum. Hałas nie pozwala słuchać radia i poważnie utrudnia rozmowy, zmuszając do ciągłego przekrzykiwania. Wypisz- wymaluj startujący prom kosmiczny. Poza jednym parametrem- prędkością. Dla Samuraja zakres bezpiecznych prędkości kończy się na secie. Powyżej tej granicy, o ile uda się rozpędzić, zaczyna się strefa śmierci.
Naturalnym środowiskiem dla takich osiołków są wertepy. W czasie ich pokonywania autko miło mruczy i powoli pomyka do przodu nie łamiąc przy tym kręgów w odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Powolne kołysanie w ciasnej przestrzeni sprzyja integracji załogi.
Najlepszą sztuczką jaką możemy zafundować osobom nieobeznanym z jazdą w terenie jest opuszczenie miejsca kierowcy i maszerowanie obok jadącego powoli samochodu... Miny pasażerów bezcenne :) Wystarczy włączyć zredukowany napęd tzw. 4L, wrzucić jedynkę, ruszyć i można śmiało wyskoczyć z autka. Trzeba jednak pamiętać o otwarciu szyby w drzwiach, tak, by można było jedną ręką kontrolować kierunek jazdy. Ja nazywam to wyprowadzaniem osiołka na spacer...
Takich numerów nie powinno się robić pomiędzy przeszkodami. Kręcenie kierownicą w ograniczonym zakresie może nie wystarczyć do ich ominięcia. Rumakowanie osiołkom nie przystoi ;)
Niepodważalną zaletą Samuraja jest wzbudzanie zainteresowania płci pięknej. Myślę jednak, że duże znaczenie w tej kwestii ma także wrodzony urok przystojnego kierowcy... Do tej pory nie zauważyłem, żeby jakaś kobitka uśmiechała się do pustego samochodu, a kiedy siedzę za kierownicą, to i owszem :)
Nie będę już dalej kontynuował tego tematu, bo życie mi drogie... Żona przeczyta i poza siniakami na kolanie i łokciu przybędzie kilka na fejsie...
Technicznie Sami jest zacofaną konstrukcją, z rdzewiejącą na potęgę karoserią. Niewątpliwą jego zaletą jest możliwość przeprowadzenia większości napraw we własnym zakresie, przy pomocy niewyszukanych narzędzi. Jak na prawdziwą terenówkę pali nie wiele i jest tani w utrzymaniu. Gdyby wszyscy jeździli Samurajami, to w naszym pięknym kraju nie byłoby potrzeba fotoradarów i autostrad. Na szczęście jeżdżą tylko nieliczni pasjonaci.
niedziela, 12 stycznia 2014
Debeściak
Dobrze jest być superbohaterem. Poziom samozadowolenia znacznie przekracza wtedy wszelkie normy, a całe otoczenie dodatkowo utwierdza człeka w przekonaniu o jego własnej niepowtarzalności. Niestety jak pokazują przykłady z życia superbohaterowie najczęściej występują w filmach i na kartach komiksów. Zwyczajnie jest im zbyt trudno odnaleźć się w normalnym świecie. Do tego w szarej codzienności trudno o odpowiednią ilość speców od efektów specjalnych...
Jeśli chodzi o mnie, to do roli superbohatera nigdy nie pretendowałem. Nie zdarzyło mi się także nawet na chwilę zostać zwykłym bohaterem. W chwilach gdy wydaje mi się, że oto właśnie stworzyłem coś naprawdę szczególnego, bardzo szybko okazuje się, że tak naprawdę to najzwyklejsza zwyczajność.
Bycie superbohaterem zobowiązuje, ale że nie dotyczy to akurat mojej osoby mogę sobie spokojnie pozwolić na opisanie kilku chwil słabości...
Wczoraj rano po powrocie z pracy, po uprzednim przycięciu komara zwanym drzemką, postanowiłem zabrać się za przygotowanie drewna do kominka. Jeszcze lekko otumaniony niedawnym snem i kopnięty odpowiednią dawką kofeiny wziąłem się za odpalenie piły łańcuchowej, aby powyższe paliwo przystosować wymiarowo do pożądanej wielkości. Po kilku szarpnięciach sznurkiem rozrusznika doszedłem do jakże oczywistego wniosku, że piła nie bardzo chce współpracować i ma moje starania w dalekim poważaniu.
Rad nie rad, odkręciłem obudowę, wyczyściłem filtr powietrza, wykręciłem świecę- sprawdzając, czy przypadkiem nie zaolejona. Następnie w odwrotnej kolejności zamontowałem wszystkie elementy i dalejże szarpać sznurkiem...
Jak można się domyślić piła utwierdziła się w swoim poprzednim stanowisku całkowitej niechęci do współpracy. Ja jednak nie dawałem za wygraną. Odkręciłem korki od zbiornika paliwa i oleju. Upewniłem się, że płyny występują w obu zbiornikach, po czym dalejże szarpać sznurkiem...
Piła milczała jak zaklęta, co tylko wzbudziło we mnie delikatną frustrację, którą objawiłem kopnięciem przygotowanego do cięcia pniaczka. Mój czyn wcale nie zrobił na pile wrażenia. Postanowiłem więc rozebrać ją profilaktycznie w celu oczyszczenia i zaglądnięcia tu, i ówdzie...
Po kilkudziesięciu minutach na stole leżało kilkanaście różnych części, a ja doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej zepsuło się sprzęgło, które blokuje możliwość ruchu wnętrzności silnika. Już zacząłem zastanawiać się nad ewentualnymi kosztami. Rozpocząłem zakrojone na szeroką skalę poszukiwania instrukcji obsługi w celu rozważenia ewentualnej naprawy piły we własnym zakresie. Jednak po chwili namysłu poddałem się. Ciemno się już robiło, zimno i akurat przyjechał szwagier. Piłę złożyłem do kupy, żadne części na szczęście po tym rozbieraniu nie zostały. Szwagier spytał co robię. Ja mu na to, że piła mi się zepsuła, że pewnie sprzęgło bo łańcuch stoi... Na co on- A hamulec sprawdzałeś? Oczywiście, że nie sprawdzałem, bo przecież kto mógłby po za mną go zablokować... A przecież tego nie zrobiłem. Szwagier wziął piłę, odblokował hamulec i oddał mi piłę. Po dwóch szarpnięciach odpaliła rycząc z zadowolenia...
Straciłem dwie godziny na próbach odpalenia silnika i czyszczeniu całości (taż do serwisu brudnej nie oddam). Stanęło na tym, że wszystkiemu są winne koty, bo akurat wtedy spały w garażu. Tej wersji będę się trzymał...
-Debeściak, cholera jasna...
Jeśli chodzi o mnie, to do roli superbohatera nigdy nie pretendowałem. Nie zdarzyło mi się także nawet na chwilę zostać zwykłym bohaterem. W chwilach gdy wydaje mi się, że oto właśnie stworzyłem coś naprawdę szczególnego, bardzo szybko okazuje się, że tak naprawdę to najzwyklejsza zwyczajność.
Bycie superbohaterem zobowiązuje, ale że nie dotyczy to akurat mojej osoby mogę sobie spokojnie pozwolić na opisanie kilku chwil słabości...
Wczoraj rano po powrocie z pracy, po uprzednim przycięciu komara zwanym drzemką, postanowiłem zabrać się za przygotowanie drewna do kominka. Jeszcze lekko otumaniony niedawnym snem i kopnięty odpowiednią dawką kofeiny wziąłem się za odpalenie piły łańcuchowej, aby powyższe paliwo przystosować wymiarowo do pożądanej wielkości. Po kilku szarpnięciach sznurkiem rozrusznika doszedłem do jakże oczywistego wniosku, że piła nie bardzo chce współpracować i ma moje starania w dalekim poważaniu.
Rad nie rad, odkręciłem obudowę, wyczyściłem filtr powietrza, wykręciłem świecę- sprawdzając, czy przypadkiem nie zaolejona. Następnie w odwrotnej kolejności zamontowałem wszystkie elementy i dalejże szarpać sznurkiem...
Jak można się domyślić piła utwierdziła się w swoim poprzednim stanowisku całkowitej niechęci do współpracy. Ja jednak nie dawałem za wygraną. Odkręciłem korki od zbiornika paliwa i oleju. Upewniłem się, że płyny występują w obu zbiornikach, po czym dalejże szarpać sznurkiem...
Piła milczała jak zaklęta, co tylko wzbudziło we mnie delikatną frustrację, którą objawiłem kopnięciem przygotowanego do cięcia pniaczka. Mój czyn wcale nie zrobił na pile wrażenia. Postanowiłem więc rozebrać ją profilaktycznie w celu oczyszczenia i zaglądnięcia tu, i ówdzie...
Po kilkudziesięciu minutach na stole leżało kilkanaście różnych części, a ja doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej zepsuło się sprzęgło, które blokuje możliwość ruchu wnętrzności silnika. Już zacząłem zastanawiać się nad ewentualnymi kosztami. Rozpocząłem zakrojone na szeroką skalę poszukiwania instrukcji obsługi w celu rozważenia ewentualnej naprawy piły we własnym zakresie. Jednak po chwili namysłu poddałem się. Ciemno się już robiło, zimno i akurat przyjechał szwagier. Piłę złożyłem do kupy, żadne części na szczęście po tym rozbieraniu nie zostały. Szwagier spytał co robię. Ja mu na to, że piła mi się zepsuła, że pewnie sprzęgło bo łańcuch stoi... Na co on- A hamulec sprawdzałeś? Oczywiście, że nie sprawdzałem, bo przecież kto mógłby po za mną go zablokować... A przecież tego nie zrobiłem. Szwagier wziął piłę, odblokował hamulec i oddał mi piłę. Po dwóch szarpnięciach odpaliła rycząc z zadowolenia...
Straciłem dwie godziny na próbach odpalenia silnika i czyszczeniu całości (taż do serwisu brudnej nie oddam). Stanęło na tym, że wszystkiemu są winne koty, bo akurat wtedy spały w garażu. Tej wersji będę się trzymał...
-Debeściak, cholera jasna...
sobota, 11 stycznia 2014
Ciągle się uczę...
Przez chwilę mnie nie było, ale mieszkanie na odludziu nie zwalnia od podróży służbowych. Niestety praca zabiera sporo czasu i nie wiele można na to poradzić. Przynajmniej na razie.
Co słychać na odludziu? Do tej pory było cicho i spokojnie. Ostatnio jednak pojawiły się jakieś wichry wieszczące zmianę pogody. Idą mrozy i zima chyba w końcu zawita i u nas. Powrót do domu pozwolił znów zająć się pracą przy kozie, która będzie ogrzewała warsztat. Niby prościzna, a jednak w nawale innych obowiązków trudno ją skończyć. Bez niej wszelka aktywność warsztatowa zaniknie z chwilą obniżenia się temperatury poniżej zera. O budowie pługa do srebrnego osiołka mogę wtedy zapomnieć. Gdy odludzie przywali śniegiem będzie nie wesoło...
Życie w takim miejscu wiąże się ciągłym ustalaniem spraw priorytetowych. Najczęściej wpływ na to co mam do zrobienia ma pora roku i pogoda. O ile od wiosny do jesieni jest jako taki luz,
o tyle zima rządzi się swoimi prawami. Podstawą funkcjonowania domu jest sprawne ogrzewanie i odpowiednia ilość opału. Rozwiązania jakie wprowadził poprzedni właściciel wymagają delikatnych korekt. Kominek działa bardzo dobrze, ogrzewanie podłogowe zasilane z nasady kominkowej również. Jedynym mankamentem tego systemu jest mała akumulacja ciepła. Po sezonie grzewczym zechcę zbudować potężny akumulator ciepła nad kominkiem. Na stalowym stelażu chcę ułożyć kilkaset cegieł, które będą pochłaniały ciepło, by przedłużyć jego oddawanie do wnętrza domu. Wydłużenie tego czasu powinno poprawić komfort cieplny. Teraz, gdy wracamy do domu po całym dniu w pracy, kiedy nie można pozostawić płonącego ognia w kominku, wnętrze szybko się wyziębia. Doprowadzenie go do odpowiedniej temperatury zajmuje 2-3 godziny. Nie jest to wiele, bo dom murowany byłoby "rozkręcić" dużo trudniej.
Z dziecięcych lat pamiętam nasz mały drewniany domek z kaflowym piecem i kuchnią węglową. Powroty w mroźne dni wiązały się zawsze z oczekiwaniem na rozgrzanie wnętrza domu pod kołdrą... Niby nic przyjemnego w tym nie było, jednak nasz obecny dom wiele z tamtych chwil przypomina. Jest w tym jakaś magia... :)
Codzienność dyktowana przez Naturę ma swoje dobre strony. Na wszystko przychodzi pora
i każda sprawa, czy czynność muszą mieć swoje miejsce w odpowiednim czasie. Wymaga to sprawnego planowania i dopóki człowiek nie pozna "miejscowych" zwyczajów panujących w przyrodzie, sporej pokory.
Dla mieszczucha sezon grzewczy zaczyna się próbnym napełnieniem instalacji centralnego ogrzewania. Wieśniak o sezonie grzewczym musi myśleć dwa lata wcześniej kupując drewno do kominka- żeby zdążyło wyschnąć.
Stan równowagi pomiędzy człowiekiem a przyrodą, po przeprowadzce z miasta na wieś, według moich obliczeń nastąpi dopiero po trzech latach. Ten czas potrzebny jest na samodzielne nauczenie wszystkich niuansów i zależności. O wiele łatwiejsze jest nauczenie tego wszystkiego od kogoś, kto tą całą wiedzę już posiada...
niedziela, 5 stycznia 2014
Wózek- stojak na drewno do kominka.
Do tej pory drewno do kominka przywoziłem pod dom starym wózkiem i przekładałem do dużego kosza. Noszenie drewna w taki sposób jest dość męczące. Szczególnie, gdy magazynek podręczny przy kominku ma pojemność około 12 koszy. Zajmowało to sporo czasu i męczącego szarpania się z drzwiami wejściowymi.
Doszedłem do wniosku, że przydałby się wózek, którym mógłbym wozić sobie drewno wewnątrz domu. Z założenia jednak musi mieć koła z gumowymi oponami, być wąski, poręczny i co bardzo ważne- ładnie wyglądać.
Patrząc na modele dostępne w handlu, jakoś nic ciekawego nie wpadło mi w oko. Większość wózków miała futurystyczne kształty i była zbudowana z delikatnych materiałów, do tego plastikowe koła, które sprawiają wrażenie, jakby ledwo dawały radę toczyć się pod samym ciężarem wózka, no i cena...
Rad nie rad wziąłem się za zrobienie wózka we własnym zakresie. Kupiłem potrzebne materiały, żeby zbytnio nie przepłacać wykorzystałem także te, które gdzieś w zakamarkach garażu pozostawały po poprzednich pracach w metalu.
Do wózka zmieści się trzy kosze drewna. Całość spokojnie przetoczy się po drewnianej podłodze i po gresie. Konstrukcja będzie dość zwarta, jednak poruszanie się wewnątrz domu z dużymi ciężarami wymaga zwrotności. W lecie wózek zapewne zabierze sobie żona do wożenia donic z kwiatkami.
Praca w warsztacie daje o wiele więcej przyjemności, niż ta pod chmurką. Dopóki nie było garażu wszystko robiłem na podjeździe. O ile w lecie to sama przyjemność, o tyle przy temperaturach około zimowych już tak miło nie jest. Co prawda garaż nie ma jeszcze systemu grzewczego, ale zawsze to pod dachem. Prace nad ogrzewaniem idą równolegle, ale to już inna historia... :)
To be continued...
Doszedłem do wniosku, że przydałby się wózek, którym mógłbym wozić sobie drewno wewnątrz domu. Z założenia jednak musi mieć koła z gumowymi oponami, być wąski, poręczny i co bardzo ważne- ładnie wyglądać.
Patrząc na modele dostępne w handlu, jakoś nic ciekawego nie wpadło mi w oko. Większość wózków miała futurystyczne kształty i była zbudowana z delikatnych materiałów, do tego plastikowe koła, które sprawiają wrażenie, jakby ledwo dawały radę toczyć się pod samym ciężarem wózka, no i cena...
Rad nie rad wziąłem się za zrobienie wózka we własnym zakresie. Kupiłem potrzebne materiały, żeby zbytnio nie przepłacać wykorzystałem także te, które gdzieś w zakamarkach garażu pozostawały po poprzednich pracach w metalu.
Stan obecny- niedokończone podwozie i rękojeść zdobiona gałkami. To nie jest przyspawany karnisz ;) |
Do wózka zmieści się trzy kosze drewna. Całość spokojnie przetoczy się po drewnianej podłodze i po gresie. Konstrukcja będzie dość zwarta, jednak poruszanie się wewnątrz domu z dużymi ciężarami wymaga zwrotności. W lecie wózek zapewne zabierze sobie żona do wożenia donic z kwiatkami.
Praca w warsztacie daje o wiele więcej przyjemności, niż ta pod chmurką. Dopóki nie było garażu wszystko robiłem na podjeździe. O ile w lecie to sama przyjemność, o tyle przy temperaturach około zimowych już tak miło nie jest. Co prawda garaż nie ma jeszcze systemu grzewczego, ale zawsze to pod dachem. Prace nad ogrzewaniem idą równolegle, ale to już inna historia... :)
To be continued...
Niby wiosna
Pogodę mamy wiosenno-jesienną. Trudno kreślić w zasadzie bliżej której z nich znajduje się to co widzę dookoła. Z jednej strony wypłowiałe trawy na miedzach, resztki przegniłych liści zamiecionych przez wiatr pod płot. Z drugiej, żonkile i narcyzy zagubione w pogodowych przepychankach wychylające się nieśmiało nad ziemią, jakby patrząc, co z tego wszystkiego będzie. Bo może a nuż już wiosna... i żeby się nie spóźnić...
Do tego dokłada się także nastrój w konkretnej chwili. Mimo stycznia słonko potrafi wykrzesać z siebie sporo mocy, choć kąt padania światła nie wielki i nie daleko ma słoneczko od wschodu do zachodu.
Łatwo można ulec złudzeniu, że za chwilę usłyszę skowronki...
Rok temu nie było aż tak ciepło. Ot zwyczajne zimowe bujanki, od śnieżycy po odwilż. Dopiero marzec przypomniał jak wygląda prawdziwa zima. Przez ponad dobę byliśmy odcięci od świata.
I choć jakoś zbyt mocno mi to nie przeszkadzało, to jednak znaczne ograniczenie możliwości przemieszczania się przywołują myśli o tym, że jesteśmy zdani tylko na siebie. W domu na odludziu trzeba mieć odpowiednią ilość zapasów i sprzętu. Przyroda nie wybacza niepokornym. Najczęściej człowiek dowiaduje się o tym w górach. Jednak jak pokazały nasze zeszłoroczne doświadczenia można stracić orientację na drodze, którą się zna, a którą przesypały półtorametrowe zaspy zrównując ją z otaczającymi polami. Przejście dwóch kilometrów w śnieżycy zajęło mi wówczas półtorej godziny. Gdybym nie wyszedł po żonę, to zapewne sama nie byłaby w stanie dotrzeć do domu. Była to sytuacja zagrażająca życiu. Mimo doświadczenia
i wyrobienia w pieszych wyprawach dostaliśmy wtedy nieźle w kość. Do domu wróciliśmy po trzech godzinach u kresu sił.
Wcale nie chce mi się oglądać podobnych obrazków w tym roku. Dlatego uważam, że odpowiednie rozłożenie opadów śniegu w czasie, byłoby wysoce stosownym ze strony Matki Natury, za co byłbym jej niezmiernie wdzięczny :)
Do tego dokłada się także nastrój w konkretnej chwili. Mimo stycznia słonko potrafi wykrzesać z siebie sporo mocy, choć kąt padania światła nie wielki i nie daleko ma słoneczko od wschodu do zachodu.
Łatwo można ulec złudzeniu, że za chwilę usłyszę skowronki...
Rok temu nie było aż tak ciepło. Ot zwyczajne zimowe bujanki, od śnieżycy po odwilż. Dopiero marzec przypomniał jak wygląda prawdziwa zima. Przez ponad dobę byliśmy odcięci od świata.
I choć jakoś zbyt mocno mi to nie przeszkadzało, to jednak znaczne ograniczenie możliwości przemieszczania się przywołują myśli o tym, że jesteśmy zdani tylko na siebie. W domu na odludziu trzeba mieć odpowiednią ilość zapasów i sprzętu. Przyroda nie wybacza niepokornym. Najczęściej człowiek dowiaduje się o tym w górach. Jednak jak pokazały nasze zeszłoroczne doświadczenia można stracić orientację na drodze, którą się zna, a którą przesypały półtorametrowe zaspy zrównując ją z otaczającymi polami. Przejście dwóch kilometrów w śnieżycy zajęło mi wówczas półtorej godziny. Gdybym nie wyszedł po żonę, to zapewne sama nie byłaby w stanie dotrzeć do domu. Była to sytuacja zagrażająca życiu. Mimo doświadczenia
i wyrobienia w pieszych wyprawach dostaliśmy wtedy nieźle w kość. Do domu wróciliśmy po trzech godzinach u kresu sił.
Droga do nieba- jak nazywamy naszą drogę przez pola. Niebo to to u góry ;) |
Droga do domu i śniezyca |
Odkopuję czerpnię powietrza do kominka. |
Zaspa na tarasie- półtora metra śniegu |
Wjazd na posesję, brama zablokowana w zaspie. |
Dom od strony wejścia i dzielne osiołki, które dopiero w ubitym śniegu nie dały rady się przebić. |
Pan pługowy też miał kłopoty- wyciągała go koparka |
Droga do domu już po interwencji odnośnych służb zimowego utrzymania. |
Hand made- tymi ręcami ;) |
Przerąbane...
Mieszczuch. który waży się na zamieszkanie na wsi ma przerąbane... Prostą wydawałoby się rzeczą jest cięcie i łupanie drewna na opał. Ale pierwszy dylemat spotyka człowieka już w chwili gdy szuka odpowiednich narzędzi. Zakładając oczywiście, że nigdy takowymi się nie posługiwał. Moje doświadczenie jak zwykle przyszło razem z wiedzą zaczerpniętą z sieci, a dopiero później zostało solidnie wsparte praktyką. Zabiera to jednak sporo czasu i bardzo często można odnieść wrażenie, że błądzi się jak dziecko we mgle...
Choćby zakup piły łańcuchowej. Co wybrać- elektryczną, czy spalinową? Jakiej mocy, z jakiej długości prowadnicą? Z marketu, czy coś markowego... Pytań tysiące, a na każdym forum fachowcy piszą co innego. Trudno w gąszczu odpowiedzi wynaleźć te wartościowe i jakoś przełożyć na własne potrzeby. Co poradzić w takiej chwili? Przede wszystkim zdrowy rozsądek.
Na początek trzeba zadać sobie pytanie jakiego prace będziemy wykonywali piłą. Czy wystarczy nam taka do zastosowań amatorskich, czy może już półprofesjonalna. Jeśli cięcia mamy nie wiele, a przekroje drewna będą niewielkie, do tego blisko miejsca cięcia jest zasilanie w energię elektryczną, to wystarczy nam zwykła piła elektryczna.
Jeśli zaś ciętego drewna będzie sporo- jak w moim przypadku, trzeba rozważyć zakup piły o napędzie spalinowym. Do tego jeśli rozważamy jeszcze ewentualne wycinanie drzew choćby w sadzie, to warto zainwestować w sprzęt półprofesjonalny. Granicę wyznacza moc silnika. 1-2 koni mechanicznych- sprzęt amatorski, 2-3 półprofesjonalny, od 3KM profesjonalny.
Czy warto kupować sprzęt w marketach budowlano-ogrodniczych?
Moim zdaniem zakup piły, która kosztuje poniżej tysiąca złotych i ma moc 2KM, to wizja rychłych kłopotów z obsługą i strata czasu na wizyty w serwisach. Marketówek po okresie gwarancji nawet nie chcą tam przyjmować do naprawy. Życie na wsi jest brutalne, więc należy do niego należycie się przygotować. Pseudo oszczędzanie przy zakupie pociągnie za sobą dwukrotnie, albo nawet trzykrotnie wyższe wydatki. W ostateczności i tak trzeba będzie wysupłać tego tysiaka na coś lepszego. Nie można także przeginać w drugą stronę. Piła 5,7KM pali sporo więcej od tej 2 konnej, więc nie warto nikomu niczego udowadniać, chyba że ktoś ma kompleksy i dużo kasy...
Jak posługiwać się piłą?
Szczegóły oczywiście w instrukcji obsługi, z którą warto się zapoznać. Ale należy zwrócić uwagę na kilka spraw.
Odpowiednia mieszanka oleju z benzyną.
Nadmiar oleju objawia się dymieniem z wydechu, może doprowadzić do tzw. zarzucania świecy zapłonowej- piła nie chce palić. Ten przypadek akurat jeszcze idzie uratować. Gorzej jeśli oleju damy za mało- tu należy przypomnieć znane powiedzenie- żeby jechać, trzeba smarować.
Smarowanie łańcucha.
Olej do smarowania łańcucha powoduje zmniejszenie oporów przesuwu ogniw w prowadnicy, do tego skutecznie schładza i łańcuch, i prowadnicę. Trzeba o tym pamiętać, bo o ile łańcuch to wydatek 50zł, to prowadnica kosztuje powyżej stu. Nie warto oszczędzać lejąc olej silnikowy ( co gorsze przepracowany), albo rzepakowy. Prędzej, czy później takie oszczędności wyjdą nam bokiem.
Ostrość łańcucha.
Nie warto ostrzyć łańcucha mechanicznie. Kilkukrotne ostrzenie szlifierką kątową na specjalnym statywie w serwisie skróci żywotność łańcucha. Ostrzymy sami, odpowiednio dobranym pilnikiem z tzw. prowadnikiem. Jest to specjalna nakładka ustalająca odpowiednie kąty pracy. Każde ogniwo ostrzymy w kierunku na zewnątrz przez trzy- czterokrotne przesunięcie pilnikiem. Naostrzenie łańcucha zajmuje niewprawnemu mieszczuchowi nie więcej niż kwadrans. Oczywiście ostrzymy nie zdejmując łańcucha z prowadnicy.
Objawem jednostronnego naostrzenia łańcucha jest skręcanie prowadnicy w ciętym drewnie. Łańcuch szybciej "zbiera" materiał z jednej strony- tej lepiej naostrzonej.
Czystość podzespołów.
Brudny filtr powietrza zwiększa zużycie paliwa. Zapchana wiórami zmieszanymi z olejem osłona łańcucha, może znacząco nie blokuje ruchu samego łańcucha, ale możliwe jest zapchanie kartera, z którego olej wypływa na łańcuch. Brak smarowania- wiadomo, jak w przysłowiu...
Obsługa piły nie jest trudna, więc dysponując odpowiednią ilością pieniędzy na jej zakup i wolnego czasu na pracę przy drewnie, zaoszczędzimy na kupowaniu drewna przygotowanego. Do tego warto czasem podbudować swoje ego prawdziwie męską pracą ;)
Siekiera.
Będzie krótko- siekiera rozłupująca i odrobina koordynacji ruchów. Po takiej robocie człowiek czuje, że mocno trzyma swoje życie we własnych rękach. Satysfakcja gwarantowana. Do tego żona wie, że ma w domu faceta... :)
Podsumowanie tego przydługiego posta.
Mój sprzęt nie nawala. Piła służy do cięcia, a nie do leżenia w serwisie. W ciągu dwóch sezonów przerobiłem około 30 metrów sześciennych drewna i popełniłem jedną więźbę dachową. Wszystko na jednym łańcuchu ostrzonym własnoręcznie. W tym czasie zużyłem prawie 5l bańkę oleju do smarowania. Łańcuch nie różni się zbytnio swym wyglądem od czasu gdy kupiłem piłę.
Jeśli producenci sprzętu jakiego używam zgłoszą się do mnie z odpowiednią propozycją, to myślę, że możemy dogadać się w sprawie satysfakcjonującej obie strony reklamy ;)
Choćby zakup piły łańcuchowej. Co wybrać- elektryczną, czy spalinową? Jakiej mocy, z jakiej długości prowadnicą? Z marketu, czy coś markowego... Pytań tysiące, a na każdym forum fachowcy piszą co innego. Trudno w gąszczu odpowiedzi wynaleźć te wartościowe i jakoś przełożyć na własne potrzeby. Co poradzić w takiej chwili? Przede wszystkim zdrowy rozsądek.
Na początek trzeba zadać sobie pytanie jakiego prace będziemy wykonywali piłą. Czy wystarczy nam taka do zastosowań amatorskich, czy może już półprofesjonalna. Jeśli cięcia mamy nie wiele, a przekroje drewna będą niewielkie, do tego blisko miejsca cięcia jest zasilanie w energię elektryczną, to wystarczy nam zwykła piła elektryczna.
Jeśli zaś ciętego drewna będzie sporo- jak w moim przypadku, trzeba rozważyć zakup piły o napędzie spalinowym. Do tego jeśli rozważamy jeszcze ewentualne wycinanie drzew choćby w sadzie, to warto zainwestować w sprzęt półprofesjonalny. Granicę wyznacza moc silnika. 1-2 koni mechanicznych- sprzęt amatorski, 2-3 półprofesjonalny, od 3KM profesjonalny.
Czy warto kupować sprzęt w marketach budowlano-ogrodniczych?
Moim zdaniem zakup piły, która kosztuje poniżej tysiąca złotych i ma moc 2KM, to wizja rychłych kłopotów z obsługą i strata czasu na wizyty w serwisach. Marketówek po okresie gwarancji nawet nie chcą tam przyjmować do naprawy. Życie na wsi jest brutalne, więc należy do niego należycie się przygotować. Pseudo oszczędzanie przy zakupie pociągnie za sobą dwukrotnie, albo nawet trzykrotnie wyższe wydatki. W ostateczności i tak trzeba będzie wysupłać tego tysiaka na coś lepszego. Nie można także przeginać w drugą stronę. Piła 5,7KM pali sporo więcej od tej 2 konnej, więc nie warto nikomu niczego udowadniać, chyba że ktoś ma kompleksy i dużo kasy...
Jak posługiwać się piłą?
Szczegóły oczywiście w instrukcji obsługi, z którą warto się zapoznać. Ale należy zwrócić uwagę na kilka spraw.
Odpowiednia mieszanka oleju z benzyną.
Nadmiar oleju objawia się dymieniem z wydechu, może doprowadzić do tzw. zarzucania świecy zapłonowej- piła nie chce palić. Ten przypadek akurat jeszcze idzie uratować. Gorzej jeśli oleju damy za mało- tu należy przypomnieć znane powiedzenie- żeby jechać, trzeba smarować.
Smarowanie łańcucha.
Olej do smarowania łańcucha powoduje zmniejszenie oporów przesuwu ogniw w prowadnicy, do tego skutecznie schładza i łańcuch, i prowadnicę. Trzeba o tym pamiętać, bo o ile łańcuch to wydatek 50zł, to prowadnica kosztuje powyżej stu. Nie warto oszczędzać lejąc olej silnikowy ( co gorsze przepracowany), albo rzepakowy. Prędzej, czy później takie oszczędności wyjdą nam bokiem.
Ostrość łańcucha.
Nie warto ostrzyć łańcucha mechanicznie. Kilkukrotne ostrzenie szlifierką kątową na specjalnym statywie w serwisie skróci żywotność łańcucha. Ostrzymy sami, odpowiednio dobranym pilnikiem z tzw. prowadnikiem. Jest to specjalna nakładka ustalająca odpowiednie kąty pracy. Każde ogniwo ostrzymy w kierunku na zewnątrz przez trzy- czterokrotne przesunięcie pilnikiem. Naostrzenie łańcucha zajmuje niewprawnemu mieszczuchowi nie więcej niż kwadrans. Oczywiście ostrzymy nie zdejmując łańcucha z prowadnicy.
Objawem jednostronnego naostrzenia łańcucha jest skręcanie prowadnicy w ciętym drewnie. Łańcuch szybciej "zbiera" materiał z jednej strony- tej lepiej naostrzonej.
Czystość podzespołów.
Brudny filtr powietrza zwiększa zużycie paliwa. Zapchana wiórami zmieszanymi z olejem osłona łańcucha, może znacząco nie blokuje ruchu samego łańcucha, ale możliwe jest zapchanie kartera, z którego olej wypływa na łańcuch. Brak smarowania- wiadomo, jak w przysłowiu...
Czysty przekrój- ostry łańcuch, piła wchodzi w drewno pod własnym ciężarem |
Pilnik z prowadnikiem- koszt dziesięciu ostrzeń mechanicznych w serwisie, których nie wytrzyma żaden łańcuch |
Obsługa piły nie jest trudna, więc dysponując odpowiednią ilością pieniędzy na jej zakup i wolnego czasu na pracę przy drewnie, zaoszczędzimy na kupowaniu drewna przygotowanego. Do tego warto czasem podbudować swoje ego prawdziwie męską pracą ;)
Siekiera.
Będzie krótko- siekiera rozłupująca i odrobina koordynacji ruchów. Po takiej robocie człowiek czuje, że mocno trzyma swoje życie we własnych rękach. Satysfakcja gwarantowana. Do tego żona wie, że ma w domu faceta... :)
Podsumowanie tego przydługiego posta.
Mój sprzęt nie nawala. Piła służy do cięcia, a nie do leżenia w serwisie. W ciągu dwóch sezonów przerobiłem około 30 metrów sześciennych drewna i popełniłem jedną więźbę dachową. Wszystko na jednym łańcuchu ostrzonym własnoręcznie. W tym czasie zużyłem prawie 5l bańkę oleju do smarowania. Łańcuch nie różni się zbytnio swym wyglądem od czasu gdy kupiłem piłę.
Jeśli producenci sprzętu jakiego używam zgłoszą się do mnie z odpowiednią propozycją, to myślę, że możemy dogadać się w sprawie satysfakcjonującej obie strony reklamy ;)
piątek, 3 stycznia 2014
Technicznie o korowaniu i struganiu drewna
Korowanie żerdzi i pni nie należy do czynności przyjemnych. Szczególnie wtedy, gdy drewno jest już podsuszone. Jednak czasem zbyt wczesne okorowanie pnia prowadzi do jego spękania. Jeśli zależy nam na materiale w miarę jednolitym, to musi on swoje odleżeć zanim będzie można z niego usunąć korę.
Ponieważ często rzeczy jakie wykonuję w drewnie muszą poza swoją funkcją konstrukcyjną spełniać także walory dekoracyjne, zwykłe korowanie przy pomocy szpadla mnie nie satysfakcjonuje.
Poszukiwałem narzędzi, którymi prócz okorowania można byłoby także nadać powierzchni odpowiednią fakturę. Profesjonalny sprzęt do tego celu to spory wydatek, a że lubię sobie radzić z takimi wyzwaniami, to zrobiłem je sobie sam.
Jak łatwo się domyślić, jest to osadzona na sztorc siekiera. Akurat ta była uszkodzona w części, w której był w niej mocowany trzonek. Odcięcie niepotrzebnych elementów i dospawanie kawałka rury oraz dorobienie trzonka zajęło mi dwie godziny. Naostrzenie kolejne kilka godzin, ale siekierą można spokojnie pozbawić się owłosienia na przedramieniu.
Poza korowaniem używam jej jak potężnego ciesielskiego dłuta. Przy tej długości trzonka nie trzeba dodatkowo niczym pobijać. Jedyna wada- trzeba uważać na palce, równie łatwo wnika w ciało, co w drewno. Kilkucentymetrowe sęki ścina się na gładko jednym pociągnięciem ręki.
Ponieważ często rzeczy jakie wykonuję w drewnie muszą poza swoją funkcją konstrukcyjną spełniać także walory dekoracyjne, zwykłe korowanie przy pomocy szpadla mnie nie satysfakcjonuje.
Poszukiwałem narzędzi, którymi prócz okorowania można byłoby także nadać powierzchni odpowiednią fakturę. Profesjonalny sprzęt do tego celu to spory wydatek, a że lubię sobie radzić z takimi wyzwaniami, to zrobiłem je sobie sam.
Jak łatwo się domyślić, jest to osadzona na sztorc siekiera. Akurat ta była uszkodzona w części, w której był w niej mocowany trzonek. Odcięcie niepotrzebnych elementów i dospawanie kawałka rury oraz dorobienie trzonka zajęło mi dwie godziny. Naostrzenie kolejne kilka godzin, ale siekierą można spokojnie pozbawić się owłosienia na przedramieniu.
Poza korowaniem używam jej jak potężnego ciesielskiego dłuta. Przy tej długości trzonka nie trzeba dodatkowo niczym pobijać. Jedyna wada- trzeba uważać na palce, równie łatwo wnika w ciało, co w drewno. Kilkucentymetrowe sęki ścina się na gładko jednym pociągnięciem ręki.
Brzytwa z trzonkiem |
Konstrukcja huśtawki ostrugana "siekierką" |
Subskrybuj:
Posty (Atom)