Dziś rano jadąc do pracy napotkaliśmy autko stojące w polu. Kierowca wraz z pasażerką próbowali bezskutecznie wypchnąć leciwe uno na drogę. Nie zastanawiając się zbytnio zatrzymałem się na poboczu. Fiacik wpadł w poślizg i zsunął się z ponad metrowej skarpy w pole. Na szczęście nikomu nic złego się nie stało, choć mogło być groźnie. Takie poślizgi często kończą się dachem.
Szybko zorientowałem się w sytuacji. Fiata nie da się wyciągnąć na drogę po skarpie, bo stromo i nierówno, wszystkie plastiki zostawiłby na łonie natury. Musiałem sturlać się na pole osiołkiem, co dla mojego autka nie było żadnym wyczynem. Podpiąłem linkę i pojechaliśmy wzdłuż drogi kilkadziesiąt metrów do miejsca, gdzie skarpa była trochę łagodniejsza. Chwilę zajęło wygrzebanie się na drogę. Starszy pan lekko przestraszony poślizgiem i tempem "akcji ratunkowej" dziękował mi za pomoc oferując jakieś pieniądze na paliwo.
- Trzeba sobie pomagać...- usłyszał w odpowiedzi.
Uścisnęliśmy dłonie i po dziesięciu minutach od rozpoczęcia akcji gnałem już w dalszą drogę.
Nie uważam, żeby za taką pomoc należały mi się jakieś gratyfikacje. Posiadanie autka z napędem na cztery kopytka zobowiązuje. Mam większe możliwości więc pomagam.
Zastanawiałbym się gdyby na polu siedział łysy gość w beemce... ;)
Poprzednia grudniowa akcja ratunkowa wyglądała troszkę inaczej. A było to tak:
Wróciłem z pracy. Jako że Xawer pozbawił nas możliwości tracenia czasu
przed działającym telewizorem, dosyć szybko zanurzyłem się w objęcia
Morfeusza. Jednak nie dane mi było zbyt długo pospać. Obudziło nas dosyć
natarczywe pukanie do drzwi i migające w oknie światło latarki.
Sytuacja do tej pory nie spotykana na naszym pięknym odludziu. Jakiż
desperat wybrał się w odwiedziny na takie zadupie i do tego przy takiej
pogodzie i późną porą? Nie mając czasu na dalsze rozważania z kim mam do
czynienia, zdążyłem tylko kątem oka dostrzec przez okno uzbrojonego w
karabin wyborowy SWD mężczyznę ubranego po cywilnemu.
W międzyczasie otwierałem drzwi, zastanawiając się szybko, czy gaz
łzawiący jest skuteczniejszy od pocisku 7,62mm, czy może lepiej
wyciągnąć służbową tonfę...
Jak się okazało facet był myśliwym i ani myślał używać swojej broni
przeciwko mnie. Skutkiem tego ja również zaniechałem czynności
defensywnych. Korzystając z okazji, żeśmy się nie pozabijali wzajemnie
przy użyciu dostępnych środków przymusu bezpośredniego i broni palnej
rozpoczęliśmy konwersację przez uchylone drzwi.
Człowiek szukał pomocy i sąsiedzi skierowali go do mnie- posiadacza
jedynego w naszej wsi samochodu terenowego, a w zasadzie dwóch. Pan
myśliwy wybrał się na polowanie, ale niefortunnie swoim pojazdem
wylądował w zaspie. Szukał kogoś, kto go wyciągnie z opresji...
Nie zastanawiałem się zbyt długo, bo przecież nie zostawię faceta w
środku nocy i szalejącej śnieżycy na drodze pod lasem z dala od
cywilizacji. W sumie powinienem był zapytać z jakiej wielkości pojazdem
przyjdzie mi walczyć. Bo zdarzyło się już pewnego razu, że jakiś satyryk
chciał żebym jego land rovera wklejonego na amen wyrwał moim małym
samurajem. Licząc na to, że nie trafi się żadna landara wylazłem na
zewnątrz dopinając ubranie. Jak się okazało pan myśliwy jeździł kijanką,
więc troszkę mniejszym sprzętem niż ja.
Pojechaliśmy najpierw drogą pod las, a później polami, bo drogi gruntowe
były zawiane konkretnymi zaspami, a śnieg z każdą chwilą padał coraz
mocniej. Dotarliśmy do przechylonej na bok kijanki zakopanej do połowy
wysokości drzwi w śniegu. Pan myśliwy jadąc do lasu zapomniał łopaty i
liny holowniczej, na szczęście nie takie bambetle wożę na co dzień w
bagażniku. Zaczepiliśmy hol, choć nie miałem wielkiej nadziei na
wyrwanie zakopanej kijanki, ale cóż spróbować trzeba. Choćby po to, żeby
człowiekowi uświadomić jak lekkomyślnie postąpił jadąc samotnie do lasu
bez odpowiedniego sprzętu. Zapiąłem reduktor i powoli zacząłem ruszać
do przodu. Lina napięła się, koła zaczęły buksować w poszukiwaniu
oparcia w gruncie. Powoli kijanka zaczęła wypełzać z zaspy. Po chwili
błyśnięcie świateł drogowych dało mi znak, że wystarczy tego ciągnięcia.
Szybko odczepiliśmy linę. Pan myśliwy ślicznie mi dziękował obiecując a
to dobrą wódeczkę, a to kawałek dzika, który zapewne siedział sobie w
dzikich ostępach patrząc na nasze dzikie manewry. Podziękowałem za
wódeczkę, której przecież przy sobie nie miał, a tym bardziej za owego
nieświadomego swego losu dzika. Nie gustuję w dziczyźnie i wolę ją
oglądać w stanie żywym.
Rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. Jak widać na przykładzie tej
historii nawet uzbrojony po zęby człowiek czasem potrzebuje pomocy.
Mam tylko nadzieję, że zbyt często nie będę nachodzony przez
zagubionych, zakopanych w śniegu, czy wklejonych w błocie. Przecież nie
po to wyniosłem się na odludzie, żeby mnie teraz wszyscy odwiedzali...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz