Co na pokładzie?
Korniszon
nam zniknął … i już uspokajam, znalazł się, a ja nie miałem z tym
faktem nic wspólnego. Mogę nawet udokumentować odpowiednie alibi.
Okazało
się, że Korniszon zapragnął jednak dachu nad swym krótkonogim żywotem.
Skorzystał z okazji i dostał się do naszej szopy otworem komunikacyjnym
dla kotów. Udało mu się to jednak tylko w jedną stronę. Teleportacja na
zewnątrz już się nie powiodła. „Odnalazł” się po dobie czasu. Właśnie
mieliśmy wyjeżdżać do pracy, gdy żona zobaczyła w szczelinie, którą
przechodzą sobie koty nos Korniszona. Popiskiwał cichutko i nie bardzo
wiedział, co ma zrobić. Rad, nie rad otworzyłem wrota do szopy. Wylazł
merdając całym sobą z radości i wpadł w „uściski” Happy, która już
okazywała oznaki tęsknoty za swym najbliższym kumplem. Zostawiliśmy ich
żeby nacieszyli się sobą. W ogóle nie zwracali uwagi na to, co dookoła
nich się działo.
Od kilku dni
Korek śpi sobie w szopie. Co prawda próbował zaadoptować sobie budę
kotów na mieszkanie, ale chyba pogoniły mu kota, poza tym nie bardzo
mieścił się do środka. Trzeba będzie mu zrobić jakieś ciepłe legowisko.
Otwór do szopy został powiększony, ale tylko na gabaryty Korniszona.
Zazdrość Happy spowodowałaby pewnie ciągłe awantury. Teraz każdy ma
swoje miejsce i nikt nikomu nie przeszkadza.
Na
dobranoc fotka z nowego sprzętu- tego od Mikołaja. Funkcji i możliwości
tyle, że pewnie nie zgłębię ich nigdy. Przełączam na manual i staram
się tylko ustawić ostrość. Potem robię pstryk i księżyc z ostatniej
pełni uwieczniony nad domem idealnych sąsiadów.
17 stycznia Jan i Antoni poleją sobie kolejkę rumu z okazji imienin.
Ktoś
zostanie przygnieciony kolejnym roczkiem cisnącym po karku. Może kilku
kombatantów zanuci "Okę" i powspomina jak oswobodzili Warszawę w drodze
do Berlina...
Dla
nas ten dzień będzie zawsze kojarzył się ze zwrotem na życiowym kursie o
180 stopni. Większość życia spędzona w bloku z lat sześćdziesiątych. W
mieszkaniu, którego remont ciągnął się z małymi przerwami na życie od
połowy lat 90-tych, pochłaniając każdy luźny grosz. Nie było kiedy
pojechać na wakacje, bo albo trzeba było zarabiać na kolejny etap
komediodramatu, albo tworzyć kolejny jego akt... Nie dało się
jednocześnie wyremontować wszystkiego od podstaw i mieszkać w
remontowanym mieszkaniu.
Przyszedł
wreszcie ten dzień, który zmienił wszystko. Znaleziona przez żonę
oferta sprzedaży domu, w której nie wyświetlały się fotki. Wyobraźnia
rozkręcona do granic możliwości, potem wyjazd, żeby zobaczyć dom,
którego obraz przegonił nasze wszelkie wcześniejsze wyobrażenia... I
pustka dookoła, i droga do nieba, którą teraz podążamy kilkukrotnie w
ciągu dnia... Dwa miesiące walki o kredyt. Lęk o to, czy damy radę go
spłacić. Radość, że wreszcie będzie można usiąść z kubkiem herbaty przed
drzwiami i durzyć się świeżym powietrzem. Cieszyć przestrzenią i
ciszą... Podrapać za uchem kota, pogłaskać psa...
Z
drugiej strony strach przed tym, co nieznane. Nowym otoczeniem,
odległością od cywilizacji. Świadomością tego, że tylko sami możemy
sobie z tym wszystkim poradzić... Że wszystko w naszych rękach, tylko
naszych rękach...
Czy
było warto? Biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczyliśmy do tej
pory uważam mieszkanie w bloku za pomyłkę. Oczywiście lepsze było to,
niż nie mieć własnego kąta. Bardzo dużo ludzi tylko o tym marzy... Ale
mieć własny dom, choćby i z współwłaścicielem w postaci banku daje
przynajmniej potencjał niezależności. Coś, co możemy wykorzystać w taki
sposób jaki uważamy za najlepszy dla nas...
Czasem najtrudniej jest chwycić ster we własne ręce i podążać tam gdzie chcemy, choćby i pod wiatr... :)
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Daleki patrol
W
celu podtrzymania zdolności bojowych w trudnych warunkach pogodowych
wybraliśmy się z sierżantem na patrol. Jak wiadomo wszystkim związanym z
armią, każda pogoda jest pogodą taktyczną. Wczoraj śnieg znów padał
poziomo i wbijał się ostrymi igłami w twarz. Trzeba więc było działać
taktycznie, z myślą o strategicznym celu zachowania przejezdności naszej
drogi.
Coś było jednak nie w
porządku, bo sierżant lekko niedomagał. Pewnie był po ciężkiej służbie w
nocy, albo zwyczajnie zabalował i przyznać się nie chciał… Skończyło
się na tym, że musiałem go wszędzie za sobą ciągać. Sierżant jak
przystało na twardziela swoją masę ma, więc trzeba było go przytroczyć
na podwójnej cumie do haka samochodowego. Mimo sporej masy i obfitych
rozmiarów całą drogę zataczał się, jakby nie do końca jeszcze doszedł do
siebie po upojnej nocy. Musiałem mu dorzucić na plecki trochę
obciążenia. Po przywaleniu go ciężkim dębowym pniakiem troszkę się
ustabilizował. Uderzał w zaspy swymi ramionami i nie cofał się już przed
ciosami.
Dla pewności na
patrol zabraliśmy także psy. Całą drogę osłaniały nam tyły, drepcząc tuż
za sierżantem, zdziwione, że na spacer można sobie wyjść biegnąc za
samochodem :)
W formacji
ubezpieczonej dobrnęliśmy do końca zagrożonego terenu i wróciliśmy bez
złych przygód do domu. Sierżant po całej akcji był zmęczony, ale wiadomo
już od dawna, że na kaca najlepsza jest praca. Dołożyłem mu jeszcze
jednego dębowego pniaka, żeby się czuł pewniej i czekamy teraz na
kolejne zajęcia taktyczne… ;)
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wyszedłem
z domu po drewno, akurat psiory gdzieś pognały, więc nie było skomlenia
Happy o zabawę. Zapadał zmrok, zrobiło się szaro. Nasze wzgórze
przykryła mgła i padający gęsto śnieg. Lasów w oddali nie było widać już
od dawna, a wszystkie kontury pobliskich krzaków i starych domów
zaczęły rozmazywać się w szarościach i niknąć w ciszy. Jedyny szmer,
jaki było słychać powodowały spadające płatki śniegu uderzające o
zesztywniałe od lodu gałązki na mojej ulubionej brzozie. Żadnych
światełek nie było widać na horyzoncie, żadnej łuny nad niedalekimi
miastami. Mrok rozpraszała tylko biel śniegu. Gdyby wziąć pędzel i
namalować taki obraz… Tylko jak zawrzeć w nim te wszystkie odczucia,
jakie człowiek ma w sercu, gdy to wszystko widzi i czuje całym swoim
jestestwem… Niby zwykła szarość i cisza, a ile radości w sercu, że można
być tu w tym miejscu i uczestniczyć w takim misterium…
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Właśnie wróciłem i melduję, co następuje:
Wyjechaliśmy
małym osiołkiem o własnych siłach. Drogi nie było widać. Jeśli Pan
Pługowy jechał po moich śladach, to istnieje wysokie prawdopodobieństwo,
że odśnieżył komuś kawał pola... :D Co prawda pojawił się równo z
hejnałem, ale lepiej późno niż wcale.
Ja
w tym czasie zdążyłem wrócić z Zamościa. Odśnieżyłem łopatologicznie
płytę postojową dla osiołków, uprzednio zakopując się autkiem w wielkiej
zaspie usypanej na samiuśkim jej środku :)
No jak osiołek mówi- nie jadę, to nie jedzie.
Postał,
pomyślał, odpoczął i pozbył się swędu palonego sprzęgła. Jak mu ładnie
odśnieżyłem grunt pod kopytkami doszedł do wniosku, że może sierżanta
pociągnie.
Zaprzęgłem i
pojechaliśmy na 4L, bo na 4H za bardzo robił bokami. Dla
niewtajemniczonych 4L i 4H, to przełożenia terenowe- wolne i szybkie.
Sierżant
twardy jest, ale kilkucentymetrowej skorupy zamarzniętego śniegu nie
bardzo chciał chwycić. Trzeba było go troszeczkę bardziej zmotywować i w
końcu wrył się stalowym dziobem w zamarznięty śnieg. Głęboko krusząc
skorupę parł do przodu i rozsuwał ją na boki. Prawie jak lodołamacz.
Poganialiśmy sobie tak w obie strony.
Dojazd jest. Pan Pługowy wpadł swoim sprzętem i rozgarnął resztę drogi :)
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Breja i tyle, panta rhei...
Dobrze, że na pokładzie jesteśmy, to nam przynajmniej pływanie nie zaszkodzi ;)
Na
początku na śnieg do kolan spadł deszcz. Potem przyszedł mróz i zrobił
skorupę grubą na 10cm z miękkim puchem pod spodem. Nie dało się po tym
chodzić, każdy krok powodował głuche łupnięcie, a potem noga do kolana
wpadała w śnieg. Usunięcie tego śnieżnego betonu ze ścieżek na posesji
polegało na rozkuwaniu szpadlem i przerzucaniu lodowych pustaczków
szuflą.
Odkuwanie daszku
zajęło mi półtorej godziny. Myślę, że zaspa, która tam powstała miała
masę około półtorej tony. Usunąłem to na dzień przed odwilżą, teraz
nawet nie chcę myśleć ile by to wszystko ważyło. Daszek jest ewidentnie
spitolony i trzeba będzie coś z nim zrobić, albo wiosłowanie szuflą na
dachu wejdzie do tradycji na pokładzie. Kondycja za to wraca, strach mi
pod łapska podchodzić :) Gitara aż furczy jak się uczepię...
Jeździ
się tylko coraz gorzej. Póki był ubity śnieg, jazda szła jak po
autostradzie, teraz znów jest offroad- śnieżna breja do pół koła. Raz
się jedzie w koleinach rozbryzgując wszystko wyżej dachu auta, a za
chwilę niesie już samochód bokiem w pole... Już nawet żona nie narzeka,
że szarżuję :) Bo tak w zasadzie to nie szarżuję, tylko się staram. Jak
się wkleję, to będzie musiała albo usiąść za kierownicą, albo wypychać
strojąc po kolana w brei. Chyba jednak lepiej jest jechać o własnych
siłach, choćby bokiem.
Technikę
jazdy to mamy gdzie doskonalić, oj mamy. Szkoła za darmochę, a przyroda
to najlepszy nauczyciel. Tylko jakoś nikogo nie możemy namówić do
odwiedzin. Ciekawe dlaczego? ;)