Moja przygoda z pisaniem czegoś w rodzaju bloga zaczęła się tuż po naszej przeprowadzce na odludzie. Na pewnym forum założyłem Dziennik pokładowy. Forma "żeglarska" miała na celu wyrobienie niepowtarzalnego stylu. Po jakimś czasie przyczyniła się do powstania wielu anegdot. W dzienniku chciałem zapisać ważniejsze wydarzenia z naszego "nowego" życia. Po pewnym czasie kilka osób zaczęło dawać mi do zrozumienia, że opisywane historie mogą być dla kogoś inspiracją, wskazywać jakąś drogę. Uległem i prawie rok temu założyłem tego bloga. Niestety brak czasu i opory wewnętrzne w opisywaniu wszystkiego jak leci nie przyczyniają się do zdobywania Unikalnych Użytkowników. Za sukces uważam to, że znajdują się osoby, które poświęcają swój cenny czas na czytanie moich tekstów. Blog w swym założeniu podstawowym miał być kroniką życia na odludziu, a jeśli rzeczywiście kogoś zaciekawi i zainspiruje, to będzie mi tym bardziej miło :)
Zapraszam do lektury pierwszych tekstów skopiowanych z Dziennika pokładowego. Niektóre z nich pojawiły się już w blogu, jednak nie usuwam ich z uwagi na zachowanie choć minimalnej chronologii wydarzeń. Niektóre teksty musiałem przeredagować z uwagi na zawarte w nich odniesienia do komentarzy Czytelników, których do tej pory było ponad sto tysięcy...
Dziennik pokładowy.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Tak można by zacząć całą opowieść. Nie będzie to typowy dziennik budowy, ponieważ nigdy nie myśleliśmy o budowie domu, a raczej o remoncie czegoś, co w przyszłości miało się tym domem stać.
Pierwsza chata.
Kilkanaście lat temu zaczęliśmy poszukiwać chaty za miastem. Miała nam służyć jako dom letniskowy, który można byłoby ewentualnie przystosować do stałego zamieszkania w bliżej nieokreślonej przyszłości. Byliśmy wtedy bardzo młodzi i nasze spojrzenie na realny świat było dosyć idealistyczne i zaprawione sporą ilością romantyzmu. Szczerze, to do tej pory nie wiele się zmieniło, może codzienność bardziej trzyma nas przy ziemi. W tamtych latach nie mieliśmy ani dobrej pracy, która dawałaby wysokie dochody, ani bogatych rodziców. Chata miała być kupiona na kredyt. Musiała więc spełniać podstawowy warunek- taniość do bólu.
Po dwóch latach niszczenia zawieszenia w naszym samochodzie i objechaniu większości okolicznych wsi znaleźliśmy wreszcie naszą wymarzoną chatę. Stała na pięknym pagórku, u podnóża którego, rozlewały się małe sadzawki. Pagórek i sadzawki były zaiste piękne, lecz istnienie chaty trzeba było jeszcze potwierdzić przez przeprowadzenie wyprawy badawczej. Działka w ¾ była pokryta pomnikowej wielkości krzaczorami. W miarę posuwania się w głąb dżungli z trudem omijając rozległe krowie placki, które wypełniały pozostałą wolną i nie zarośniętą chaszczami przestrzeń. Po pokonaniu pięciometrowego przewyższenia wreszcie stanęliśmy przed chatą. To znaczy przed tym, co było widoczne zza rosnących tuż przy ścianie dzikich bzów. Niektóre z nich już wnikały do środka przez odsłonięte otwory okienne, szykując się w nieodległej przyszłości do kolonizacji wnętrza. Ramki okien trzymały się dzięki szybom, których o dziwo nikt nie wybił. Do drzwi wejściowych musieliśmy wykonać przecinkę przez dwumetrowe pokrzywy. Drewniane schody zrównały się już z powierzchnią gruntu, nadgryzione zębem czasu i zębami stworzeń żyjących w ich wnętrzu. Do środka trzeba było wspiąć się po wysokiej podmurówce. Dom zbudowany z pustaka żużlowego w latach 60, kryty dwuspadowym dachem z drobnego eternitu, z podłogami na legarach malowanymi na kolor orzech jasny (nie będę pisał, z czym kojarzy mi się ten kolor…). Ogrzewany przez rozbudowaną kuchnię węglową z piecem chlebowym. Trudno nie dodać, że sama myśl krzątania się przy kuchni, w której buzuje wesoło ogień pozbawiła nas resztek rozsądku w ocenie i podejmowaniu sensownych decyzji. Musieliśmy kupić ten dom i jakoś go uratować przed doszczętnym pochłonięciem przez wybujałą okoliczną przyrodę. Po dokładniejszym spenetrowaniu posiadłości, nabyciu kilku siniaków i bąbli od pokrzyw odkryliśmy jeszcze małą drewnianą obórkę ze spichlerzem. Wejście do tego budynku wymagałoby użycia piły łańcuchowej, więc eksplorację wnętrza zostawiliśmy na następny raz. Bo przecież decyzja o zakupie została już podjęta.
Chatę po jako-takim odremontowaniu i wysprzątaniu całej posesji sprzedaliśmy po trzech latach, zdając sobie sprawę z tego, że nie będziemy w stanie udźwignąć finansowo pełnego remontu. Zarobione pieniądze przeznaczyliśmy na wykupienie mieszkania w bloku i zakup lepszego auta... Marzenia jednak pozostały...
Minęło klika lat.
Ponieważ od jakiegoś czasu poszukiwaliśmy naszego kolejnego domu mieliśmy okazję spotkać się z różnymi historiami. Nie wszystkie były miłe...
Okazja.
Szukamy kolejnej chaty.
Trochę miejsc już odwiedziliśmy, ale pewna historia troszkę nas poruszyła. Ogłoszenie: działka o powierzchni kilku ha do tego dom murowany- parterowa kostka z wczesnego Gierka, budynki gospodarcze, dużo budynków, wszystko w jednym kawałku. Normalnie mógłbym zostać rolnikiem. Cena porażająco przystępna, poniżej połowę wartości rynkowej.
Telefon do pośrednika.
-Wie pan sytuacja szczególna, małżeństwo po rozwodzie. On już tam nie mieszka, ale posiada pełnomocnictwo z Jej strony do sprzedaży. Proszę zobaczyć i nie zrażać się tym, że Ona twierdzi, że ogłoszenie jest nie aktualne. Proszę się niczym nie przejmować tylko obejrzeć, to jest okazja.
Okazja! I to jaka! Wystarczy dziś kupić, jutro sprzedać za podwójną cenę, co jeszcze byłoby okazyjną transakcją. Odprowadzić stosowne podatki i spłacić w całości zaciągnięty na nieruchomość kredyt. Za to, co zostanie można kupić mały dom i małą działkę. Genialne!
… Tylko cholera, coś tu jest nie tak.
Wrodzona intuicja podpowiada, że sytuacja jest delikatna. Więc co, jechać? Włazić z buciorami do domu komuś, kto twierdzi, że ogłoszenie nieaktualne? Nie przejmować się? Okazja, kaska do zarobienia, dolarki w oczach!!!
Jakby tu rozpoznać sytuację… Poszukiwania kogoś, kto może zna, może coś wie…
Wywiad, rozpoznanie. Kontakt znaleziony. W domu mieszka kobieta z dziećmi, wszystko jak opisane przez pośrednika. Rozwód, Jej depresja. Nie wnikam, kto zawinił. Kontakt twierdzi, że cena jest niska, ponieważ On chce Ją upokorzyć. Jak będzie trzeba, to sprzeda jeszcze taniej…
Sytuacja grząska, teren podmokły, kilka hektarów ziemi przesiąknięte łzami. Nie ważne czyja wina. Wszyscy tracą. My możemy zyskać. Kwestia przyciśnięcia, wystarczy telefon do Niego. Można pojechać i obejrzeć choćby w obecności policji. Z resztą, po co oglądać? Akt notarialny, kasa, eksmisja… Łzy…
Na tych polach nic nie urośnie, a jeśli nawet, to i tak przyjdzie wichura, grad jakiś i zniszczy to, co zasiane. Na czyimś nieszczęściu nie da się zbudować naszego szczęścia…
Kolejna wyprawa.
Dom drewniany, tynkowany, o powierzchni… Do tego drugi mniejszy, ma nawet wymienione okna na plastikowe, kanaliza, szambo, budynki gospodarcze, woda i prąd… Do zamieszkania od zaraz. Działki łącznie 14 arów plus dodatkowo kawałek łąki z jak to fajnie określono- „własną linią brzegową nad miejscowym strumykiem”.
Ta linia brzegowa może otworzyć okno na świat. Można by jakiś mikro terminal przeładunkowy dla kontenerowców, albo przynajmniej przystań dla luksusowych jachtów. Ciekawe czy na budowę nabrzeża jest wymagane pozwolenie budowlane, czy wodno-prawne… Jakby nie patrzeć potencjał jest, trzeba tylko dojechać. Godzina spotkania z pośrednikiem ustalona. Droga super- dziur nawet nie wiele, gorzej jak zawieje zimą. Ale klimat się ociepla, trzeba być optymistą.
Dojechaliśmy dużo wcześniej niż pośrednik, ale taka jest taktyka. Trzeba się rozejrzeć zanim przyjedzie wciskacz kitu. Miejsce bardzo malownicze, szukamy domu. Żona pyta jakąś panią o adres. A ta jak nie zacznie, jak przekupka w dzień targowy, na całe gardło…
Chodu! Ewakuacja. Trafiła się miejscowa komórka wywiadu i propagandy. Głośniej już się nie da? Wszyscy tambylcy obracają się z zaciekawieniem w naszą stronę. Uchodzimy w popłochu we wskazanym kierunku. Obojętne jest mi nawet, czy trafimy, aby dalej od tego babsztyla…
Dom po chwili znaleziony. Nie wielki, z zewnątrz otynkowany. Tyle, że tynk spękał. Pod chatą osiadły fundamenty. Ławy fundamentowe? Jakie ławy, fundament zalany w dołku po obwodzie, zadziałał jak ostrze noża. Ciężar budynku wcisnął go w grunt. Na tyle nierównomiernie, że chata rozlazła się górą. Tynk sięga gruntu, żadnej izolacji, jakieś resztki betonowej opaski. Piękne zielone plamy na powierzchni. Chata pije wodę przez ten tynk, a przecież pod nim drewno. Masakra, i to ma być „do zamieszkania od zaraz”? Ktoś zapomniał dodać, że wcześniej wymaga rozbiórki… No nic, zobaczymy, co na to nasz pośrednik. Czekamy, żona przygląda się każdemu przejeżdżającemu autu. Ale ja wiem, że nasz wciskacz kitu przyjedzie renówą. Żona pyta – skąd ja to wiem. Wiem i tyle, nasi miejscowi pośrednicy jeżdżą wyłącznie renówkami. Po ich typie i roczniku można określić jak długo działają na rynku. Można także określić kondycję firmy i skuteczność działania. Ten „nasz” zajeżdża meganką. Nie jest źle, pewnie jeszcze się stara.
Po ceremonii przywitalno- zapoznawczej wchodzimy na posesję. Pan otwiera kolejne pomieszczenia. Podłogi zapadnięte przy ścianach i wybrzuszone środkiem, pokryte jakąś wykładziną gumopodobną. Nie chcę nawet myśleć, jakie to nowe gatunki bezkręgowców moglibyśmy pod nimi odkryć. Dom już dogorywa. Jako doświadczony „doktor Remont” wypisałbym akt zgonu. Nie ma co ratować. Pod tymi tynkami bale strawił grzyb. Następny „dom”- chatka z bala obita papą. W pomieszczeniach totalny syf. Trzeba uważać, żeby nie wywrócić się o pofałdowaną podłogę. No, ale okna plastikowe, nówki. Nie wiem jak je wstawili w te krzywe otwory. Masakra, wychodzimy. Budynki gospodarcze też syf. Ale przynajmniej postawione z pustaka. To jeszcze można remontować. Kilkanaście przyczep śmieci do wywiezienia, żeby można była wziąć się z rozbiórkę obu domów. Roboty na lata… Działka piękna, ale wymaga sprzątnięcia kilku budynków, z powierzchni ziemi- ma się rozumieć. Pięknie dziękujemy. Linii brzegowej strumyka postanawiamy nie oglądać. Może rzeczywiście właściciel uregulował ją betonem?
Do trzech razy sztuka?
Niedziela
Ogłoszenie w Internecie – dom drewniany, po remoncie, wysoki standard. Do tego działka o powierzchni pół hektara. Zapowiada się obiecująco, tylko cholera fotki „nie chodzą”. No nic trzeba się uzbroić w cierpliwość. Opis domu pobudza wyobraźnię. Przy popołudniowej herbatce zastanawiamy się na ile to, co napisano jest zgodne z rzeczywistością. Szkoda, że nie można zobaczyć choć kilku fotek. Nauczeni latami doświadczeń wiemy, że nie wolno się nakręcać. Już kilka podobnych okazji po weryfikacji okazało się kompletnymi ruinami. Mimo wszystko trudno jest czekać.
Poniedziałek
Z samego rana telefon do agencji i ustalenie terminu wizji lokalnej. Pani mocno zdziwiona szybkością reakcji na ogłoszenie. Podaje mi numer działki. Odpalam geoportal i lokalizuję posesję. -No… że tak powiem pustawo wokoło. Droga gruntowa, jakieś ruinki i szopy. Jak zwykle zdjęcia sprzed kilku lat, więc najprawdopodobniej nieaktualne. Nic to, trzeba czekać do wtorku, żeby doznać oglądu sytuacji.
Wtorek
Jedziemy z żoną na spotkanie nieznanego. Śnieg na bocznych drogach tylko zepchnięty, trzy koleiny. Ta środkowa jest wspólna dla obu kierunków ruchu. Nikt tu nie bawi się w sypanie solą czy nawet piachem. I Bogu dzięki, jedzie się wolno, ale sól nie zżera mi auta. Do tego żaden łoś nie wychodzi na drogę w celach kulinarnych. Czyli po prostu, żeby sobie tą sól polizać (jak się okaże za dwa miesiące to my jesteśmy dokarmiani solą drogową, a łosie mają lizawki z tej pełnowartościowej, ech…).
Skręcamy w kolejną boczną drogę. Jeszcze bardziej „boczną” od poprzedniej, ale jak się okaże mniej „boczną” od następnej. Cytując klasyków „Pole, pole, łyse pole…” Przerażająca dla mieszczucha przestrzeń. Droga prowadzi pod górę i zdaje się sięgać nieba.
–Ten dom musi być naprawdę niesamowity, żebyśmy w nim mogli zamieszkać. Moja żona czuje podobnie, właśnie o tym samym myślałem. Kurna fajna ta pustka wokoło i jednocześnie przerażająca… Na szczęście na szczycie wzniesienia ukazuje się naszym oczom las i kilka zabudowań. W oddali widać pagórki Roztocza i słynny Szczebrzeszyn. Trafiamy do domu za pierwszym podejściem. Z zewnątrz nic szczególnego, ot zwykły domek- ocieplony, wymienione okna (na szczęście bez złotych szprosów). Cała posesja ogrodzona, brama przesuwna, kilka szop z drewnem. Przy drzwiach siedzi sobie biały Husky i wlepia się w nas błękitnymi oczami. Wygląda jak wilk. Wysiadam z samochodu z nadzieją, że nie poczuję jego kłów na swoim udzie. Śnieżny Duch próbuje hipnotyzować mnie tym swoim błękitnym, lodowatym spojrzeniem. Drzwi otwiera nam młoda kobieta. Wchodzimy do środka i w tej samej chwili nasze żuchwy opadają na podłogę z polerowanego gresu.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry!
Oj tak, można powiedzieć, że nawet bardzo dobry. Po przywitaniu i nawiązaniu rozmowy z właścicielami rozlega się cichutkie pukanie do drzwi. Spóźniony pośrednik przyjechał pokazać nam dom.
Tak nawiasem mówiąc całkowicie nieświadomie przeszedł test na dojazd. Wychodząc z założenia, że jeśli każdy pośrednik w naszym mieście jeździ plaskatą renówą, to jeśli droga jest nie teges, zapewne będę jeszcze musiał wyciągać go z zaspy. Więc wyprowadzając wniosek logiczny- jeśli on dojechał laguną, to ja terenówką nie będę miał problemu. Do tego kitu mi nie wciśnie, że droga jest w pierwszej kategorii zimowego utrzymania. Dojechał skubany i nawet plastików nie pogubił po drodze. Pewnie przez tą ostrożność lekko się spóźnił. Remis panie pośredniku.
Oglądamy sobie domek w środku. Kuchnia w zabudowie. Bajery, których trudno byłoby się spodziewać w niejednym mieszkaniu. W salonie panoramiczny kominek, podłogi drewniane na legarach, dechy ściśnięte tak, że nie widać nawet jednej szczelinki na łączeniach. Oświetlenie ledowe podczepione do wystających belek w suficie. Wszystko zrobione ze smakiem i jak najbardziej współgrające z charakterem domu. Szkoda tylko, że brak kaflowej kuchni, ale co tam, kominek huczy aż miło. Przy domu oczyszczalnia ścieków. Wszystkie instalacje wymienione, studnia głębinowa z zestawem hydroforowym, zasobnik ogrzewany kominkiem lub elektrycznie, podłogówka pod gresem. Cała posesja- pół hektara ogrodzone. Kilka rozpadających się szop do rozbiórki- ale to nie problem.
Właściciele remontowali dom przez trzy lata, jednak z przyczyn osobistych muszą się przenieść do miasta. Cena posesji wraz z domem jak w hurtowni. Jak policzyć sam sprzęt i użyte materiały to wychodzi właśnie cena całości z działką. Nie ma w tej cenie żadnej robocizny. Wstyd się targować.
Jedno spojrzenie na żonę i już wiemy, że ten domek będzie nasz :)
Pamiętajcie drogie dzieci nigdy nie róbcie takich rzeczy. Kupowanie domu na tzw. „wariata” może nieść przykre konsekwencje. Ale my jesteśmy trochę zwariowani więc nas ta zasada dotyczy w ograniczonej formie ;)
Środa
Biuro pośrednika bladym świtem. Pracownicy nie zdążyli jeszcze zrobić kawy, a już nas mają na głowie. Umawiamy się na podpisanie umowy przedwstępnej, ponieważ całość inwestycji będzie finansowana z kredytu. Nie zdążymy sprzedać mieszkania, a sprzedający spieszy się z transakcją. Od tej chwili nasze życie przypomina kulę ziemską, w której bieguny magnetyczne zamieniły się miejscami. Totalny chaos. Spinanie poszczególnych załatwień, żeby wyrobić się w terminie obowiązywania umowy przedwstępnej powoduje ciągłą gonitwę. Nie odpuszczamy mimo piętrzących się trudności. Przy okazji dowiadujemy się, na kogo z naszych bliskich i znajomych możemy liczyć. Wnioski nie są optymistyczne. To, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie zdaje się być bolesną prawdą. Nic to, zapowiada się, że będziemy mieli po prostu mniej odwiedzających.
Luty- najdłuższym miesiącem w naszym życiu
Ilość wszelkiego rodzaju emocji, ciągłe zwroty akcji powodują, że każdy tydzień zdaje się trwać trzy razy dłużej. Żeby nie zwariować i nie pogubić się w tym chaosie musimy co jakiś czas stanąć i spojrzeć za siebie. To pomaga, bo zaczynamy dostrzegać jak wiele już za nami.
Marzec
Czuć przedwiośnie. Na myśl o własnym domu i pokaźnej przestrzeni działki do zagospodarowania po naszych serduchach rozlewają się ciepłe prądy. Jednocześnie w podświadomości staramy się już „mieszkać”. Wizualizacja marzeń pomaga w ich spełnianiu. W połowie marca zostają dopełnione wszelkie formalności, jednak jeszcze kilka dni czekamy na przekazanie kluczy do domu. Wreszcie przychodzi ciepła i słoneczna sobota. Pakujemy dostawczaka po dach bambetlami. Odwrotu nie ma- znoszenie z trzeciego piętra zajęło nam pół dnia, wniesienie z powrotem zajmie dwa dni. Jest jeden problem, nie mamy kluczy, nie mamy też pewności, że sprzedającym coś się nie obsunie. Trudno jednak wytrzymać kolejną noc w bloku.
Jedziemy, zastajemy byłych gospodarzy na sprzątaniu domu. Po godzinie odjeżdżają. Każdy przeżywa swoje rozstania- my z blokiem , oni z domem.
Rozpalam w kominku. Szybko, bo dom jest bardzo wychłodzony, a zamierzamy w nim spędzić pierwszą noc. Słońce zachodzi za Roztoczańskimi pagórkami, gdy pędzę po dostawczaka z naszymi rzeczami. Trudno oderwać wzrok.
Pierwsza noc mija spokojnie, choć z nadmiaru emocji nie mogę spać.
Jesteśmy Wieśniakami.
Wreszcie z odnośnym zapleczem, czyli domem na wsi :)
Za chwilę minie miesiąc od przeprowadzki. Jeszcze trzeba wpadać do starego mieszkania po ostatnie pozostawione tam rzeczy. Jeszcze coś tam trzeba odświeżyć, bo fundusze na minusie i zależy nam na szybkim pozbyciu się przybytku drogą sprzedaży. Ale powroty powodują tylko coraz silniejsze utwierdzanie się w przekonaniu, że było warto.
Nie, nie jest łatwo, sielanki nie będzie jeszcze długo. Roboty wokół domu na lata całe. Kasy póki co brak, a czynsz za mieszkanie trzeba dalej płacić, mimo, że już tam nie mieszkamy. Dochodzą koszty dojazdów do pracy. Ale taki był plan. Zaciskamy zęby i wiążemy koniec z końcem. Za marzenia trzeba płacić...
Nasz nowy dom jest ok. ale otoczenie to istna rozpierducha. Budynki gospodarcze, a raczej szopy trzymają wszystkie inne rodzaje kątów tylko nie kąty proste. Pion i poziom, nie mają w tych budowlach żadnego zastosowania. Do tego stopnia, że szopa na drewno trzyma się wyłącznie na złożonym w niej drewnie. Wynoszenie kolejnych pociętych szczap powoduje coraz głośniejsze trzaski i skrzypienia całej pokrzywionej konstrukcji. Trzeba będzie całość przywiązać do haka w terenówce długą liną i powoli położyć ten cud architektury na ziemi. Bo któregoś pięknego dnia pójdę po drewno i odkopią mnie strażacy. Dwie pozostałe szopki z cieknącymi dachami, też nie lepiej... Do tego ruinki po starych chlewikach, obórkach? Trudno dojść ich pierwotnego przeznaczenia. W każdym razie kilkaset pustaków cementowych o wadze 30kg i sporo cegieł z ciekawą inskrypcją „OZ”. Miłośnikom historii wyjaśnię, że najprawdopodobniej cegły pochodzą z którejś z cegielni ordynackich rodu Zamoyskich. Nie wiem w jaki sposób trafiły na naszą posesję, mam tylko nadzieję, że czyjś pałac nie zamienił się w ruinki naszego chlewika :)
Ciąg dalszy nastąpi...